33 LATA NA MALGASKICH ŚCIEŻKACH
WSPOMNIENIE O ŚP. O. TADEUSZU KASPERCZYKU SJ
W KRUCHOŚCI SIŁA
Po raz pierwszy spotkaliśmy się z Tadeuszem w Starej Wsi, gdzie obydwaj odbywaliśmy nowicjat. Każdy z nas miał już wtedy jakiś plan na życie i po cichu marzył o misyjnej pracy w dalekich krajach. Żaden jednak nie przypuszczał wtedy, że naszą „ziemią obiecaną” będzie Madagaskar.
W Starej Wsi mieliśmy okazję poznać br. Franciszka Übermana, który wrócił do kraju z misyjnej posługi w Zambii. Przez 48 lat, które tam spędził, ani razu nie był na urlopie w Polsce. Choć był już bardzo schorowany, zmęczony i prawie nie widział na jedno oko, często zwierzał się nam, że tęskni za Afryką i – jeśli przełożeni wyrażą zgodę – chętnie tam powróci. Słuchaliśmy jego opowieści, patrzyliśmy na niego z podziwem, ale jeszcze nie rozumieliśmy tej jego tęsknoty za Zambią. Brat Franciszek – jak po latach wspominał Tadeusz – był dla niego tą pierwszą iskierką, która rozpaliła w jego sercu misyjny płomień. Od tego czasu Zambia śniła mu się coraz częściej i był przekonany, że to właśnie tam będzie apostołował.
Kiedy w 1982 roku byliśmy na studiach w warszawskim Bobolanum, przyjechał do Polski bp Xavier Tabao z Madagaskaru, jezuita. Szukał misjonarzy chętnych do pracy w Collčge Immaculatée Conception – katolickiej szkole na tej dalekiej, egzotycznej wyspie. Zgłosiło się nas trzech – Tadek pierwszy, potem ja i o. Józef Chromik. Choć bardzo się nam spieszyło na ten wyjazd, musieliśmy uzbroić się w cierpliwość. Przede wszystkim trzeba było skończyć studia, a potem przygotować się do wyjazdu. Ojciec Chromik, jako że znał dobrze język francuski obowiązujący na Madagaskarze, pojechał pierwszy. Pracował w szkole i zajmował się przygotowaniem dokumentów potrzebnych do beatyfikacji o. Jana Beyzyma, który przed stu laty zamieszkał wśród Malgaszów chorych na trąd, opiekował się nimi, wybudował dla nich szpital, oddał im całe swoje serce, wszystkie siły, a w zasadzie też i życie.
W październiku 1986 roku Tadeusz i ja na kilka miesięcy pojechaliśmy do Francji, by wyszlifować nasz francuski i przygotować się psychicznie do wyjazdu. W czerwcu 1987 roku na krótko wróciliśmy do Warszawy. Tuż przed wyjazdem na Madagaskar otrzymaliśmy misyjne krzyże. Spakowaliśmy walizki i z Okęcia odlecieliśmy w zupełnie nieznany nam świat. 15 lipca 1987 roku wylądowaliśmy w Antananarivo – stolicy kraju. Stąd podróżowaliśmy dalej – do Mananjary, gdzie na lotnisku czekał już na nas o. Józef Chromik. Starym, wysłużonym citroenem dotarliśmy do naszego malgaskiego „domu”. Wszystko było tu dla nas nowe, obce, często szokujące.
Już w pierwszych dniach pobytu w Mananjary wiedziałem, że nie będzie łatwo, że trzeba być twardzielem, żeby w tych warunkach jakoś sobie poradzić. Patrzyłem z podziwem na Tadka, który starał się robić „dobrą minę do złej gry” i żartował, że to jest właśnie ten jego wymarzony raj. To, że wstąpił na drogę kapłańską i zakonną, nie dziwiło mnie. Wiedziałem, że pochodził z bardzo religijnej rodziny. Domowe wychowanie zaowocowało nie tylko jego powołaniem, ale też powołaniem jego pięciu sióstr, które wstąpiły do zgromadzenia starowiejskich Sióstr Służebniczek NMP. Tadek – mocny w wierze, fizycznie był jednak kruchy i słaby. Poznawszy malgaskie realia, zastanawiałem się, czy temu wyzwaniu podoła. Pan Bóg widocznie w tej kruchości widział siłę i dlatego tam go posłał.
PIERWSZE KROKI
Mieliśmy trzy miesiące na „oswojenie się” z nową rzeczywistością. Potem pojechaliśmy do Ambositra na siedmiomiesięczny kurs języka malgaskiego. Kurs prowadziły siostry benedyktynki. Uczestniczyło w nim 21 misjonarzy i misjonarek z różnych zgromadzeń. Nas, Polaków, było najwięcej, bo aż ośmioro. Nauka szła trochę opornie, bo malgaski do łatwych nie należy. Nie było jednak wyjścia i musieliśmy pilnie odrabiać lekcje. Chcieliśmy przecież pracować z tubylcami, więc ich język trzeba było sobie przyswoić. Siostra profesorka ciągle nam powtarzała, że tutaj mówi się tylko po malgasku, a my, po lekcjach, rozmawialiśmy ze sobą po polsku. Profesorka bardzo nas za to strofowała, ale na końcowym egzaminie nie wypadliśmy najgorzej.
Ten kurs był także okazją do poznania innych misjonarzy, którzy mieli już sposobność posmakować życia w malgaskim buszu. Ich opowieści nieco nas uspokoiły, a Tadeusz, który bał się trochę tego, co było przed nami, stwierdził: „Z Bożą pomocą dam radę”.
„MATKA I OJCIEC” SZKOŁY W MANANJARY
Po językowym kursie przyszedł czas na rozstanie, bo każdy z nas dostał konkretne zadanie do wykonania. Tadeusza skierowano do Mananjary, do katolickiej szkoły (podstawówka i gimnazjum). Został tu dyrektorem, ekonomem, katechetą dla dzieci i ojcem duchownym dla pracowników szkoły. Mówiliśmy na niego „ray-aman-dreny”, co po polsku znaczy „ojciec i matka”. Bo w rzeczywistości był i ojcem, i matką tej szkoły, kimś, kto troszczył się o wszystkich i o wszystko.
Szkoła była bardzo zaniedbana, więc zaczął od porządków, drobnych remontów i przeróbek. Potem całą uwagę skupił na nauczaniu i wychowaniu. Minęło kilka lat i dzięki niemu szkółka bardzo się rozrosła, zaczęła także osiągać coraz wyższy poziom. Podwoiła się też liczba uczniów (z 320 do 650). Szkoła nie tylko nauczała, ale miała również za zadanie przygotować uczniów do życia. Stąd było mnóstwo zajęć praktycznych, nauka uprawy warzyw, sadzenie drzew itd. Tadeusz świetnie sobie radził nie tylko jako zarządzający szkołą, ale też jako pedagog. Po cichu marzył jednak o tym, żeby choć trochę poduszpasterzować w buszu. W wolnych chwilach pomagał innym księżom w pracy, wędrował po wioskach, odprawiał Mszę św., spowiadał, nauczał. Ta praca przynosiła mu ogromną satysfakcję. W szkole nie czuł się tak potrzebny jak tam, w buszu, gdzie bywało i tak, że ludzie w wioskach nie widzieli księdza przez kilkanaście lat.
Po prawie trzech latach pracy w Mananjary wyjechał do Europy, by dokończyć studia teologiczne – licencjat na Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzymie i odbyć trzecią probację zakonną we Francji. Na ten czas zastąpił go w Mananjary o. Czesław H. Tomaszewski. Po powrocie na Madagaskar w 1994 roku nadal pracował w tej samej szkole. Kilkakrotnie prosił prowincjała, żeby pozwolił mu trochę popracować w buszu, ale ten rozkładał bezradnie ręce i odpowiadał: „Musisz tu zostać, bo nie mam nikogo do tej pracy”. I znowu minęło kilka lat.
ZNOWU SZKOŁA!
Kiedy spotkaliśmy się w 2002 roku, Tadeusz miał bardzo zadowoloną minę. „Mam wezwanie do prowincjała” – powiedział i poleciał jak na skrzydłach. Był pewien, że nareszcie spełnią się jego marzenia. Niestety usłyszał: „Dziękujemy ci za pracę w Mananjary. Teraz zajmiesz się Szkołą św. Franciszka Ksawerego w Fianarantsoa”. Cóż było robić… Posłusznie przyjął i to wyzwanie.
Szkoła w Fianarantsoa, choć uważana za prestiżową, była bardzo zaniedbana. Nic dziwnego, że ojciec prowincjał, znając osiągnięcia Tadeusza w Mananjary, nie wahał się jej powierzyć w jego ręce. A były to naprawdę złote ręce, bo Tadeusz wiele rzeczy potrafił zrobić sam. Miał zmysł praktyczny i na dodatek wiele pomysłów, które doskonale sprawdzały się w tamtych warunkach.
W Szkole św. Franciszka Ksawerego troszczył się o uczniów, nauczycieli i pracowników obsługi. Rozwiązywał różne codzienne problemy, niektórym pomagał nawet przy zakupie ziemi pod budowę domu. Przy szkole istniała stolarnia, o którą bardzo dbał. Zatrudnieni w niej Malgasze wykonywali różne meble na sprzedaż. Zysk, choć niewielki, pozwalał nieco podreperować budżet szkoły. I to cieszyło.
W tym czasie zajął się też budową nowego domu dla wspólnoty jezuitów w Fianarantsoa. W tym mieście miał też sporą grupę dzieci adopcyjnych (objętych programem „Adopcji Serca”). Dzięki finansowemu wsparciu otrzymywanemu od Referatu Misyjnego Jezuitów Prowincji Krakowskiej mógł tym dzieciom pomagać w zdobyciu wykształcenia i sprawić, że nie cierpiały głodu.
Mimo ogromu zajęć i problemów, z jakimi na co dzień się zmagał, znajdował jeszcze czas, by pisać artykuły do biuletynu „Misyjnym Szlakiem”. Dzielił się w nich z Czytelnikami swoimi spostrzeżeniami, opowiadał o malgaskiej codzienności, o radościach i smutkach – swoich i przede wszystkim swoich podopiecznych.
W tamtym czasie spotykaliśmy się raczej rzadko. Czasami telefonowaliśmy do siebie, żeby sobie opowiedzieć „co słychać”. Ale najważniejsze było to, że mogliśmy pogadać choć trochę po polsku… Kiedy spotkaliśmy się pewnego dnia w Fianarantsoa, Tadeusz był bardzo zmęczony i źle wyglądał. No cóż, harówka zrobiła swoje. Zwierzył mi się, że ma problemy z sercem. Leczył się, ale dobrze wiem, jak takie leczenie wygląda, kiedy człowiek nie ma czasu na nic, a na dodatek nie ma w zasięgu ręki dobrego lekarza.
ROLNIK
czytaj dalej …