MISYJNA WYPRAWA Z EUROPY
Plan i wielkie zamierzenia biskupa Ricardsa zostają zrealizowane. Do działania powołano sławną „Misję Zambeską”, oddaną przez Stolicę Świętą Towarzystwu Jezusowemu, na przestrzeni – jak podaje The Catholic Directory of Southern Africa – 750 000 angielskich mil kwadratowych.
Najpierw jest organizowana w Europie, w Brukseli, wielka misjonarska wyprawa. Następnie partiami, w styczniu 1879 roku, wyrusza do Afryki pierwsza kompania złożona z 11 czy 12 jezuitów różnych narodowości, pod przewodnictwem doświadczonego już misjonarza, belgijskiego jezuity ojca Henryka Józefa Depelchina (18 lat pobytu w Indiach). W Port Elizabeth wita ich i przyjmuje szeroko otwartymi ramionami osobiście sam biskup Ricards. Na razie, dla dalszych przygotowań, nowo przybyli misjonarze zatrzymują się w kolegium w Grahamstown. Jednak jeszcze tego samego roku, 15 kwietnia, w drugi dzień Wielkiejnocy, w miejscowej katedrze ma już miejsce pożegnanie misjonarzy na dalszy etap. Ojciec Depelchin, jako przełożony misjonarskiego zespołu, odprawia solenną Mszę św., a biskup Ricards wygłasza pełne wymowy pożegnalne kazanie. Mimo że jest wielkim i śmiałym mówcą, to jednak raz po raz głos mu się załamuje ze wzruszenia.
Dla chłodu misjonarze wyruszyli w drogę na noc na czterech wielkich, ciężkich baerskich wozach, każdy zaprzężony w 14 długorogich wołów. Misjonarska karawana wyruszyła z Grahamstown w głąb czarnego, nieznanego lądu, żegnana i odprowadzana przez całą ludność miasta. Na przodzie kawalkady powiewał rozpostarty sztandar Bożego Serca, poświęcony i pobłogosławiony przez Ojca Świętego Leona XIII.
CZEKAJĄCE PUŁAPKI I ŚMIERCIONOŚNE TRUDNOŚCI
Przez jakie etapy pierwotnego kraju i trudy ta pierwsza misjonarska wyprawa przejść musiała, jakie pokonywała przeszkody i jak dotarła do kraju sławnego despoty i okrutnika afrykańskiego władcy, króla Lobenguli, dzisiejszego Bulawayo7. Jak częściowo wreszcie dobrnęła do Rodezji Północnej, obecnie Zambii, do wodospadów Wiktorii. Jak przekroczyła Zambezi i jakiego po drodze doznawała przyjęcia, jakie przygody i choroby dręczyły misjonarzy, jak śmierć krok w krok szła za nimi ponurym cieniem jakby w tumanie rdzawego kurzu. Dzieje te nie na jedną, ale na wiele kart i nie na nasz wprost bezpośredni wcześniej przyjęty kierunek.
Dodać tylko można, że ani prymityw kraju, ani rzekoma dzikość ówczesnych krajowców, ani obfitość na lądzie czy w wodzie drapieżnego zwierza, wszędzie się wślizgujących jadowitych węży czy skorpionów, ani nawet żar słoneczny bezdrożnych pustyń gorącego kontynentu, które stanowiły na każdym kroku zapory, nie zniechęcały do działania. Dla ludzi gotowych na wielką ofiarę nie było przeszkody, ażeby krok za krokiem z nadmiernym wysiłkiem iść dalej.
Jednak największym wrogiem dla białego człowieka, co często wprost paraliżowało wszelkie zamierzenia, było malutkie stworzonko w mnóstwie swego istnienia Anopheles gambiae – komar malaryczny roznoszący w najbardziej ostrej formie malarię. Ta straszliwa choroba tropikalna niszczyła nawet bardzo silne młode organizmy i często porażała śmiercią. (W pierwszych trzech latach na „Misji Zambeskiej” zmarło 13 misjonarzy w sile wieku).
__________________
7. Jedna z prowincji południowo-zachodniego regionu dzisiejszego Zimbabwe, pomiędzy rzekami Limpopo i Zambezi (przyp. red.).
JEZUICCY MISJONARZE Z POLSKI