ROBIĆ SWOJE, WYNIK POWIERZYĆ BOGU. ARCHIWALNA ROZMOWA Z ADAMEM KOZŁOWIECKIM SJ
„…wojna i wyjazd na misje skierowały moje życie do codziennej prozaicznej pracy duszpasterskiej i – jak często powtarzam – filozofem ani teologiem nie jestem, interesuje mnie Katechizm, a przynajmniej Skład Apostolski i zdrowy chłopski rozsądek…”
Adam Kozłowiecki SJ,
z listu do Zbigniewa Andrzeja Judyckiego, 2 V 1993
W marcu 1993 roku Zbigniew Andrzej Judycki, redaktor wydawanego we Francji pisma „Głos Katolicki”, poprosił listownie abpa Adama Kozłowieckiego SJ, wówczas pracującego na misji w Mpunde w Zambii, owywiad, przesyłając kilka pytań. Poniżej publikujemy odpowiedzi abpa Kozłowieckiego, których udzielił, także listownie, w maju tego samego roku, a które otrzymaliśmy dzięki uprzejmości Archiwum Prowincji Południowej Towarzystwa Jezusowego i o. prof. Ludwika Grzebienia SJ.
Jak do tego doszło, że Ksiądz Arcybiskup osiedlił się w Zambii?
Po uwolnieniu z Dachau (29 kwietnia 1945 roku), kiedy byliśmy już w Kolegium Ojców Jezuitów w Pullach koło Monachium, ksiądz arcybiskup Gawlina przywiózł nam list od Wikariusza Generalnego, ojca Norberta De Boynes, który po śmierci ojca Generała Jezuitów Włodzimierza Ledóchowskiego [pełnił funkcję najwyższego przełożonego zakonu – dop. red.]. W liście tym ojciec De Boynes prosił o ochotników na Misję w Północnej Rodezji (dzisiejszej Zambii), gdzie polski jezuita, ojciec Bruno Wolnik był Prefektem Apostolskim Prefektury Broken Hill (dzisiejsze Kabwe). Pisał nam, że jest tam krytyczny brak misjonarzy i jak pisał mu monsignore Wolnik, jeżeli do 6 miesięcy nie dostanie przynajmniej trzech księży, będzie zmuszony do zamknięcia pewnej liczby Stacji Misyjnych, wskutek czego pewna ilość założonych przez Misję Katolicką szkół przeszłaby pod wpływ Misji Protestanckich.
Trzeba zdać sobie sprawę, że przez ponad pięć lat więzienia i obozów koncentracyjnych śniliśmy i marzyliśmy jedynie o powrocie do Polski, a w tym czasie wyjazd na Misje był wyjazdem „na stałe” i tylko bardzo nieliczni misjonarze mogli bodaj na krótko i to bardzo rzadko przyjeżdżać na urlop do Polski. Czułem jednak, że wobec przedstawionej nam sytuacji muszę się zgłosić na ochotnika (choć po cichu żywiłem nadzieję, że mnie tam przecież nie wyślą). Bez żadnych dokumentów poza zaświadczeniem, że jestem byłym więźniem Obozu Koncentracyjnego w Dachau, puściłem się w drogę do Rzymu, dokąd po szczęśliwym przemyceniu się przez pięć różnych stref okupacyjnych dotarłem 15 lipca.
Po przeżyciu pięciu lat i pół roku w więzieniu i obozach koncentracyjnych niemieckich nie miałem więcej odwagi, tylko mniej strachu przed znalezieniem się w więzieniu angielskim, amerykańskim czy francuskim. W Rzymie spotkałem się kilkakrotnie z pierwszym Ambasadorem PRL, prof. Stanisławem Kotem. Wzrosła tęsknota do powrotu do Ojczyzny, po prostu nie mogłem sobie wyobrazić, bym potrafił pracować poza Polską. Prof. Kot bardzo mnie namawiał do tego, w końcu obiecał odesłać mnie tam pierwszym transportem, jaki organizował na koniec kwietnia lub początek maja 1946 roku. Nie było również możliwości dostania się do Północnej Rodezji, bo wszystkie środki komunikacji były oddane na potrzeby wojska, przy tym na wjazd do Północnej Rodezji żądano pozwolenia władz angielskich, na które trzeba było cierpliwie czekać.
Ojciec De Boynes powiedział mi, gdy mu wspomniałem, że chcę powrócić do Polski, żebym czekał na „znak Woli Bożej”, przy tym oświadczył, że nie da mi rozkazu do wyjazdu do Afryki. Na drugi dzień po tej rozmowie Ambasada Angielska w Rzymie zawiadomiła mnie telefonicznie, że nadeszło pozwolenie na mój wjazd do Północnej Rodezji. Ojciec De Boynes powiedział mi, że nie daje mi rozkazu, ale jest jego życzeniem, bym pojechał na Misję. Jako Jezuita „starej daty” bez dialogu uważałem, że mam obowiązek pójść za życzeniem Przełożonego i z ciężkim sercem rozpocząłem starania wKomisji Alianckiej w Rzymie o umożliwienie mi dostania się do Północnej Rodezji. Powiedziano mi, że tak wiele osób stara się o przydzielenie miejsc na okrętach, że zabierze to wiele czasu, może nawet dwa lata…
Stałem w długim ogonku w Komisji Alianckiej, kiedy wreszcie przyszła na mnie kolejka, kazano mi naprzód zrobić „generalną spowiedź” z ostatnich sześciu lat przed dwiema pannami mówiącymi po niemiecku, jedna nazywała się p. Weiner. Kiedy wyznałem, że od 21 czerwca 1940 roku byłem w Oświęcimiu, nagle się ożywiła i zapytała: „Zusammen mit den Juden?”, a kiedy odpowiedziałem twierdząco i w dodatku, że byłem tam w Karnej Kompanii „zusammen mit den Juden”, kazała mi się zgłosić za dwa dni (o ile pamiętam), do pewnego Amerykanina nazwiskiem Schlesinger. Ten mi powiedział, że ma dla mnie miejsce na okręcie odpływającym z Neapolu za dwa czy trzy dni do Port Said, stamtąd mam pojechać do Kairu i szukać dalszej okazji.
Pociągi nie kursowały, bo linie były zbombardowane. Jakimś samochodem z czterema innymi Włochami wybrałem się zatem do Neapolu. „Mój” okręt już odpłynął, po wielu zachodach dostałem się następnego dnia na inny (jako jedyny pasażer) przez Haifę wgwałtownej burzy dostaliśmy się do Port Said, stamtąd pociągiem do Kairu, gdzie czekałem sześć tygodni na okazję do Durban, skąd pociągiem do Północnej Rodezji (trzy doby), gdzie 14 kwietnia 1946 roku się znalazłem (była Niedziela Palmowa). W lipcu zaprzęgnięto mnie do roboty, której od razu tyle miałem, że nie było czasu tęsknić za Polską, a do roboty się zapaliłem.
Co znaczy być biskupem w tym kraju? Z jakimi głównymi problemami spotyka się Ksiądz Arcybiskup w pracy duszpasterskiej?
Być biskupem w Zambii jest tym samym, co być biskupem w Polsce, we Włoszech, Hiszpanii czy we Francji, to znaczy być pasterzem Kościoła lokalnego w jedności z Kościołem powszechnym. Tylko warunki, w jakich to „pasterzowanie” ma się sprawować, są odmienne, nieraz bardzo odmienne.
Po pierwsze, zaczyna się od braku struktur, na których biskup opiera się w spełnianiu swych obowiązków w diecezjach już zorganizowanych. Mój poprzednik, Prefekt Apostolski, mgr Bruno Wolnik SJ był sam i to ze wszystkim. Zacząłem od tego, że zażądałem sekretarza, a przede wszystkim skarbnika, by nie być zagrzebanym sprawami „biurkowymi” i materialnymi. Następnie mianowałem Wikariusza Generalnego, a ponieważ byliśmy bardzo zaangażowani wszkolnictwie, ponadto Kierownika Szkół.
Po drugie, byłem pasterzem „obcokrajowym” dla ludności w olbrzymiej większości afrykańskiej (zambijskiej), ponadto w kraju rządzonym przez Anglię, państwo niekatolickie, choć sprawiedliwie ustosunkowane do Kościoła katolickiego. Dopiero kiedy Zambia uzyskała niepodległość w 1964 roku, przyjąłem obywatelstwo zambijskie, zostałem zatem Zambijczykiem, choć z wielkim „ale”… zwłaszcza w oczach krajowców.
Po trzecie, mieliśmy (i jeszcze mamy) dotkliwy brak personelu misyjnego, zwłaszcza kapłanów. W 1946 roku mieliśmy tylko jednego kapłana krajowego i tylko kilkunastu kapłanów polskich, słowackich i czeskich, zatem pochodzących z krajów, które na skutek decyzji powziętych w Jałcie zostały włączone do sfery wpływów Związku Sowieckiego, skąd niemożliwe było uzyskanie pomocy nie tylko materialnej, ale przede wszystkim personalnej. Z czasem dopiero uzyskaliśmy pomoc z Jugosławii (Chorwaci i Słoweńcy) oraz ze Stanów Zjednoczonych, a zwłaszcza z Irlandii. Dzięki temu działalność duszpasterska i misyjna bardzo się rozwinęła, a problemy płynące z „heterogenicznego” zespołu personelu misyjnego z czasem zanikają. Problemów w pracy duszpasterskiej było i jest wiele, choć jedne z czasem się zmieniają albo i znikają, inne się zwiększają albo i nowe powstają. Przybyłem do Zambii w 1946 roku. Prefektura Apostolska Lusaki (poprzednio Broken Hill) obejmowała dzisiejszą archidiecezję Lusaki i diecezję Monze. Pracowało tu wtedy 16 kapłanów (Francuz, Niemiec z Czechosłowacji, 14 Polaków). Dziś w archidiecezji Lusaki pracuje 86 kapłanów, a w diecezji Monze 51 kapłanów. Nie podaję teraz danych z diecezji Monze, tylko z archidiecezji Lusaki. Były tu w 1946 roku 2 Stacje Misyjne w miastach Lusaka i Kabwe oraz 3 Stacje Misyjne w wioskach Kasisi, Katondwe i Chingombe. Obecnie w miastach mamy 25 quasi-parafii z rezydującym kapłanem oraz 6 quasi-parafii w wioskach. Każda z tych stacji ma po kilka lub kilkanaście filialnych stacji do obsługi. Powierzchnia archidiecezji wynosi około 64 tys. km², liczba ludności 2 171 130, w tym katolików około 388 tys.
Problemem po ostatniej wojnie było rozwinięcie pracy misyjnej w miastach, z powodu gwałtownego procesu urbanizacji w Zambii. Zambia stała się najbardziej zurbanizowanym państwem w Afryce. Problemem jest różnorodność szczepów, 4 główne języki, 72 narzecza, a wpływ subkultury zachodniej (konsumpcjonizm i permisywizm) nie sprzyja formacji życia chrześcijańskiego. Widzi się to szczególnie wzwiązku z nastawieniem do sakramentu małżeństwa oraz z akcją przeciw szerzącej się epidemii AIDS. W środkach masowego przekazu propaguje się „kontrolę urodzeń” i ostrzega się przed niebezpieczeństwem AIDS, ale jako środek zabezpieczający propaguje się jedynie środki antykoncepcyjne, a poza kościołami prawie nie słyszy się o „panowaniu nad sobą”, w praktyce przedstawia się to jako coś „niemożliwego”. Zachłystują się opanowaniem natury, opanowaniem prawa grawitacji, strzelaniem na Księżyc czy Marsa, ale kapitulują przed „naturą” w samym człowieku, ostrzegają jedynie przed dwoma strasznymi niebezpieczeństwami: AIDS i niechcianym dzieckiem, z czego gorsze jest AIDS, bo dziecko można przecież „usunąć”.
Trzeba przy tym wiedzieć, że nasi ludzie chcą mieć jak najwięcej dzieci. Po pierwsze z powodu wielkiej śmiertelności wśród dzieci, po drugie dla zabezpieczenia się na starość – dzieci są tym zabezpieczeniem. Ustaw na „zinstytucjonalizowaną” opiekę społeczną prawie że nie ma, istnieje jedynie prawo zobowiązujące tak pracowników, jak i pracodawców do świadczenia na fundusz emerytalny, ale na skutek galopującej inflacji i dewaluacji naszej waluty jest ona prawie bez wartości. (…) W połowie 1993 roku oficjalna wymiana dolara dawała 550 kwacha. Wreszcie w październiku spadło do 340 kwacha i zaczęto nas zapewniać, że osiągnęliśmy wreszcie „stabilizację”. Ale niestety już z końcem listopada banki za dolara zaczęły żądać 640 kwacha.
Teraz już zupełnie nic nie rozumiemy, jak tu można jakoś budżetować i planować? Wartość funduszu emerytalnego, na który się składały świadczenia tak pracujących, jak i pracodawców, spadła i emeryci otrzymują nie figę, ale najwyżej nieco ponad dwie figi. W tej sytuacji jedynym „ubezpieczeniem się” na starość albo na wypadek kalectwa jest potomstwo, chcą mieć dzieci jak najwięcej, by ktoś się nimi zaopiekował, bo pod wpływem zmaterializowanej subkultury Zachodu nie są pewni opieki, gdyby dzieci mieli mało.
Ale właśnie dlatego małżeństwo staje się wielkim problemem. Pewien wysoki dygnitarz kościelny raz się wyraził, że „według kultury afrykańskiej” małżeństwo staje się zatwierdzone (consummatum) przez narodziny dziecka. Apewien działacz polityczny, któremu dawałem instrukcje przedmałżeńskie, powiedział mi, że „według naszej kultury, jeżeli nie ma dziecka, to nie ma małżeństwa, jeżeli nie ma zgody między małżonkami, nie ma małżeństwa, jeżeli teściowie nie szanują swoich zięciów czy synowej, nie ma małżeństwa”. W ogóle to słowo „kultura”, „nasza kultura” uważa się za nienaruszalny argument za dostosowaniem nauki Chrystusa i Kościoła do ich zwyczajów i poglądów. Zresztą pod tym względem niewiele się różnią od wielu „katolików” w Europie czy Ameryce. Jeden niedawno mi napisał, że „ten Papież w swoich encyklikach nigdy nie mówi nic nowego, tylko uparcie powtarza, co było mówione trzysta lub czterysta lat temu. Napisałem mu, że jestem jeszcze gorszy, bo powtarzam, co ponad tysiąc dziewięćset lat temu powiedział niejaki Jezus z Nazaretu.
Wielkim problemem (przynajmniej moim zdaniem) jest jakość wychowania dzieci i młodzieży. Dawniej wychowywano w ścisłej dyscyplinie szczepowej. Dziś u wielu to się załamało, zwłaszcza wśród tych tysięcy ludzi, którzy opuścili tereny szczepowe dla pracy w miastach i gdziekolwiek mogli znaleźć pracę. Przy tym w samych nawet szczepach moim zdaniem za mało było wychowania woli, a kult „Natury”. Wkrótce po przyjeździe na Misję zorientowałem się, że prawdopodobnie wchodzimy w bardzo trudny okres, bo głosimy nową moralność, moralność chrześcijańską, a coraz bardziej osłabia się moralność szczepowa – i ta u wielu nawet zanika, a moralność chrześcijańska zakorzenia się bardzo powoli i będziemy mieli do czynienia z „amoralnością”. Nie chcę uogólniać, bo widzę, że wiele młodzieży z rodzin chrześcijańskich odznacza się chrześcijańskim charakterem, ale też wielu pod silnym wpływem zachodniej subkultury wytwarza ogólną atmosferę niesprzyjającą pogłębieniu życia z wiary.
Uporanie się z takimi problemami wymaga dużo cierpliwego, ale systematycznego i wytrwałego wysiłku, a trudno nam o to, bo pracowników misyjnych jest za mało. Liczba księży krajowych wzrasta wprawdzie, ale bardzo powoli, a liczba misjonarzy się zmniejsza. Po upadku marksistowskiego socjalizmu zainteresowanie Afryką osłabło. Może i Afryka zraziła sobie niektórych misjonarzy. „Pokolonialny syndrom” wytworzył tu i ówdzie pewne napięcia w stosunku do misjonarzy. Przy tym kraje, z których misjonarze przybywali w okresie posoborowym, przechodziły różne „kryzysy” i niektórzy misjonarze przenosili je na teren Kościoła w Afryce ze szkodą dla pogłębiania wiary. Jasne jest chyba dla każdego patrzącego otwartymi oczami, że w krajach tradycyjnie katolickich, które przysyłały misjonarzy do Zambii (Francja, Irlandia, a spośród innych USA), niektórzy, może nawet wielu kapłanów i zakonników ma dosyć zachwianą lojalność wobec Urzędu Nauczycielskiego Kościoła, a zastępują ją indywidualnymi opiniami czy przekonaniami, nazywając je „sumieniem”.
Gdy takie „nastawienie” do Urzędu Nauczycielskiego Kościoła oraz do ściśle z nim złączonej dyscypliny kościelnej próbowano szerzyć w seminariach i innych centrach formacji kościelnej, skutki mogłyby być niebezpieczne dla przyszłości Kościoła wAfryce. A jeżeli mam mówić o problemach w pracy duszpasterskiej wAfryce, to na pierwszym miejscu trzeba by postawić problem formacji w seminariach duchownych. Brak odpowiednio kwalifikowanych profesorów – formatorów, czasem luki w gronie formatorów biskupi są zmuszeni zapełniać jednostkami posiadającymi jedynie kwalifikacje akademickie. Same tylko kwalifikacje akademickie nie są wystarczające do formacji przyszłych kapłanów. To samo też musi się powiedzieć, jeśli chodzi o centra formacji zakonnej na terenach misyjnych. (…)
W jakim stopniu Afryka jest krajem misyjnym?
Czytaj dalej …