TRUDNE SPOTKANIE
Wracając, pojechaliśmy jeszcze w jedno miejsce. Do tej pory obrazy, które tam widzę w pamięci, wywołują łzy. Izba – dom może trzy na trzy metry, chyba bez okien, bo światło wpadało tylko przez otwarte drzwi, niebieska, odrapana, kury chodzą po betonowej wylewce, zachowując się, jakby to był kurnik… Pod ścianą na metalowej pryczy, bo do europejskich standardów łóżka już dawno ten przedmiot nie pasuje, leży człowiek – bez rąk, bez nóg, z uśmiechem od ucha do ucha i kieruje do nas serdeczne słowa. Nie mogłam się rozpłakać, żeby nie sprawić mu przykrości i to było bardzo, bardzo trudne. Jedynym jego światem jest słuchanie radia, a kuzynka poświęciła mu swoje życie, kiedy zachorował na polio i po prostu uschły mu kończyny – bez niej nie miałby szans w tych realiach. Materac, wcale nie antyodleżynowy, obleczony zwykłym workiem, jaki u nas stosuje się w cieplarniach, poniszczony, zapadnięty.
Nie! Wszystko w środku krzyczało we mnie nie! Ale to była prawda. Co więcej, kiedy wyszliśmy stamtąd, ojciec stwierdził, że ten człowiek nigdy nie narzeka, zawsze jest uśmiechnięty, serdeczny, nie ma depresji, nie chce eutanazji tylko dlatego, że „życie sobie inaczej wyobrażał”… Oni się cieszą każdym dniem, bo jutro tam nie jest takie pewne, bezpieczne i oczywiste jak u nas. Są w pewnym stopniu wolnymi ludźmi przez swoją ubogość – mają wszystko u Boga, chociaż nie do końca pewnie są tego świadomi. Na odchodnym do naszego meczącego na pace koziołka dołącza jeszcze kura. Trzeba zabrać…
Kruchość życia i nieprzewidywalność jest tam codziennością. Jednego wieczoru idziemy oglądać gwiazdy. Cudne! Niebo czarne jak węgiel, a Mlecznej Drogi w Polsce nigdy tak wyraźnie nie widziałam. Pierwsze, co nam się rzuca w oczy, to fakt, że księżyc nie jest jak sierp bokiem, ale leży jak kołyska – taka geografia na żywo. Bardzo odkrywcze to było. Po chwili z ciemności wyłania się postać, w ogóle jej nie było widać. Idzie boso, ubrana na ciemno. Ojciec mówi, że sporo ukąszeń węży się tu zdarza. Hmm, zaczęłam bardzo uważnie patrzeć, po czym stąpam. Dla potwierdzenia za kilka dni przed naszym domkiem jakaś wylinka rano, z ogona chyba, leżała, a przed koncertem, na placu, z całego gada. Sfotografowałam. Z tego wynikało więc, że jednak jakieś węże musiały koło nas przechodzić…
Jednego dnia, po świeże, zamówione bułki (rarytas w tym miejscu) poszliśmy do ośrodka, w którym pracują chorzy na AIDS. Mają piekarnię. Ojcowie wybudowali tam piec chlebowy i w ten sposób ci ludzie zarabiają na życie, funkcjonują w społeczeństwie. Była tam też szwalnia, w której powstawały bardzo wymyślne torby eksportowane prosto do Włoch, szyte według europejskich trendów. Ładne.
PRZYGOTOWANIA DO KONCERTU
Przygotowania do koncertu trwały, panowie montowali sprzęt, a ja nie byłam za bardzo potrzebna, więc poszłam do szkoły tańca Mukanzubo popatrzeć, jak ćwiczą. Kiedy tam dotarłam, wszyscy chyba mieli sjestę i wypoczywali w cieniu. Dziewczęta wplatały we włosy sztuczne warkoczyki i plotły cornrows, upiększając swoje fryzury na koncertowe występy, ale jak zapytałam, czy będą dziś jeszcze ćwiczyć tańce, to po piętnastu minutach się zorganizowali. Głupio mi trochę było… Miałam wrażenie, że odtańczyli kilka tańców tylko dla mnie, bo po tylu próbach znali już przecież wszystko świetnie. Podziękowałam.
Dwa dni koncertu to wielkie święto w krainie Tonga. Niektórzy szli kilka dni, by w nim uczestniczyć. Przed koncertem na obrzeżach placu powstawały stragany – sklepiki robione przez wszystkich członków rodziny z drewnianych patyków i suchej trawy, na których co lepsze kucharki sprzedawały swoje wyroby, zarabiając na roczne utrzymanie dzieci. To niewiarygodne, że za czterysta dolarów można przeżyć cały rok!
Dla mnie, patrząc okiem fotografa, targ był cudownym miejscem. Nie jestem typem fotoreportera, brakuje mi do tego tupetu, jednak wiele osób pozwalało na pstryknięcie zdjęcia, dzieciaki same się ustawiały, a potem chciały zobaczyć – dzisiejszy sprzęt na szczęście na to pozwala. Na targu było prawdziwe życie, kopalnia kadrów, kolorów, cudownych ludzi i świetnych tematów. Każda z tych osób, przez swoją odmienną i egzotyczną dla mnie urodę, była pięknym modelem do portretu. Zarówno niemowlaki na plecach mam, przywiązane chustą, ze spłaszczonym nosem obijającym się o ich plecy, łobuzujące dzieciaki, które wymyślały z nudów dziwne dla mnie i niezrozumiałe zabawy, jak i osoby starsze z twarzą pooraną swoją historią i życiem, wszyscy byli fascynujący.
TAŃCZĄCE KROWY
Sam koncert był intensywną pracą. Zespół za zespołem, grupa za grupą, wokalista za wokalistą – kategorii było kilka. Trudno było coś zjeść, iść do toalety, usiąść, bo tak szybko wszystko się zmieniało, że bałam się stracić jakieś cenne kadry. I tak od 9 do 17 przez dwa dni. Mimo bolącego karku od ciężaru sprzętu i bolącego nadgarstka, pięknie było i zostało po wydarzeniu jakieś dwa tysiące, a może dwa i pół tysiąca zdjęć. Kilkutysięczny tłum, nie zważając na upał i kurz, bardzo żywo uczestniczył w koncercie.
Główną niespodzianką tej edycji miał być pokaz tańczących krów, które podobno przez 5 dni były gnane do Chikuni. Wszyscy byli bardzo ciekawi tego tańca, a mnie, widząc, co się dzieje, po europejsku sparaliżował strach, kiedy krowy, a raczej byki otumanione przez gwar i napierający tłum spłoszyły się i nie zważając na komendy mistrza ceremonii, czyli pastucha, zaczęły go gonić przez cały plac… Pampeluna!
Cały tłum zafalował gnany ciekawością finału akcji i nagle nawet drzewa zapełniły się ludźmi. Jedyne, co mi przyszło wtedy do głowy, to: „Boże, żeby nikogo nie stratowały!”. A ojciec Andrzej stwierdził potem, że dla uczestników to była największa frajda i atrakcja tego koncertu.
O samym koncercie można by było napisać oddzielny artykuł, bo ilość strojów, cudownie rytmicznych tańców i przedziwnych instrumentów wykonanych często po prostu z odpadów była niewiarygodna. Nawet robiąc zdjęcia, nie dało się nie ruszać nogą, biodrem czy głową, bo ta muzyka wypełniała wszystko dookoła. Było pięknie i bardzo radośnie!
BEZ ZŁOTYCH ORNATÓW
Czytaj dalej …