DROGA POWOŁANIA ZAKONNEGO
Pracowałem z dobrym cieślą, który mnie wiele nauczył. Nazywał się Stanisław Sanduła. Przyglądał mi się, obserwował mnie, ale nie wiedziałem, do czego zmierza. Któregoś dnia zagadnął: „Wie pan co, panie Franciszku, ja na pana miejscu poszedłbym do klasztoru”. Odpowiedziałem mu, że nie znam – oprócz bernardynów – żadnego zakonu, że nie wiadomo, czy mnie przyjmą, i nie wiem, jak to się załatwia. Opowiedział mi wtedy mały wycinek swojego życia. Pracował przy budowie kościoła jezuickiego w Zakopanem. Tam poznał Towarzystwo Jezusowe. Zaproponował mi, że napisze w mojej sprawie do przełożonych Towarzystwa. Zgodziłem się.
Napisał list do Chyrowa. Do dziś nie wiem, co w nim napisał. Dość długo czekałem na odpowiedź. Gdyby nie sen, w którym zobaczyłem list adresowany do mnie, po który miałem się udać na pocztę, to odpowiedzi bym się nie doczekał. Rano udałem się do Urzędu Pocztowego. Okazało się, że nie mogli mnie znaleźć i za dwa dni miano odesłać list z powrotem. List ten, z datą 12 marca 1924 roku, podpisany przez ojca Włodzimierza Jankiewicza SJ, socjusza ojca prowincjała Stanisława Sopucha SJ, mam do dziś. Poinformowano mnie w nim, że mam zgłosić się do Krakowa na wstępny egzamin. Tuż przed wyjazdem bardzo się rozchorowałem. Przeleżałem trzy tygodnie w łóżku, ale Maryja czuwała. Podziękowałem serdecznie Stanisławowi Sandule i po krótkim pożegnaniu wyruszyłem do królewskiego miasta.
Po egzaminie, który wypadł pozytywnie, miałem zgłosić się do nowicjatu Towarzystwa Jezusowego w Starej Wsi koło Brzozowa. Miałem wówczas 27 lat. Z Krakowa pojechałem do Sarzyny i powiedziałem bratu, że zostałem przyjęty do nowicjatu jezuitów i że będę bratem zakonnym. Janek ucieszył się, pobłogosławił mi, życząc wytrwałości. Szybko też pożegnałem się z matką, która jednak chciała, abym pozostał z nią na zbliżające się święta wielkanocne. Ja jednak nie chciałem zwlekać. Pojechałem pociągiem do Rzeszowa, a stamtąd do Rymanowa. Tam czekała na mnie moja siostra, gdyż wcześniej poinformowałem ją listownie o moim przyjeździe. W środka nocy ruszyliśmy furmanką do Brzozowa. Nad ranem stanąłem przed furtą klasztoru. Przyjęto mnie bardzo serdecznie. I tak zacząłem moje zakonne życie.
W NOWICJACIE
Moja aspirantura (okres przednowicjacki) trwała 5 miesięcy. 9 października 1924 roku zacząłem dwuletni nowicjat. Naszym opiekunem duchowym był ojciec Wojciech Trubak SJ. On to wpoił mi ducha zakonnego św. Ignacego Loyoli. Modlitwa, praca w stolarni, w kuźni, rekreacja wypełniały dzień za dniem. Telewizji czy radia nie mieliśmy wówczas, ale pamiętam, że humor nam dopisywał.
Pewnego razu ktoś przyprowadził do klasztoru cielę. Była to forma ofiary czy jałmużny od dobroczyńców klasztoru. A że brat furtian był pełen pomysłów, więc i teraz wykorzystał sytuację. Uwiązał cielę do dzwonka klasztornego, a ono szarpiąc się, wszak cielę młode, to głupie, zaczęło dzwonić na cały dom. Wszyscy zbiegli się na parter, nie wiedząc, co się stało, i… ryknęli śmiechem. Innym razem podano na stół pięknie wypieczone babki. Zabrano się do jedzenia, lecz po pierwszym kęsie miny wszystkim zrzedły. Nikt jednak nic nie mówi, tylko jeden spogląda na drugiego. Brat kucharz ubawił się przy tym jak nigdy. Babki po prostu były z trocin. Brat kucharz tak je umiejętnie wykonał, że nikt nie dopatrzył się żartu. Takich czy innych sytuacji było wiele. Dzisiaj jest co wspominać.
Z tego okresu pamiętam ojca Wojciecha Marię Baudissa SJ, który był wielkim czcicielem Maryi. Pod koniec jego pracowitego życia, gdy leżał chory, czuwaliśmy przy jego łóżku. Jego spokój i wielka cierpliwość były zbudowaniem dla nas wszystkich. Podczas agonii czuwał przy nim brat nowicjusz Stanisław Komar. Reszta nowicjuszy była w tym czasie poza domem zakonnym. Później opowiedział nam o jego śmierci: „Ojciec Baudiss miał wzrok utkwiony w jeden punkt, a zapytany przeze mnie, czy coś widzi, odpowiedział: «Maryja przyszła po mnie» i wkrótce spokojnie oddał ducha Bogu”.
ZAKRYSTIAN W STAREJ WSI
W nowicjacie wiele mówiło się o misjach, zwłaszcza o nowo powstałej misji afrykańskiej w Rodezji Północnej (dziś Zambii). Było wielu kandydatów, którzy prosili przełożonych o pozwolenie na wyjazd, lecz nie wszyscy wyjechali. Ja takiej prośby nie wnosiłem, ale Bóg chciał inaczej. Po skończonym nowicjacie zostałem zakrystianem w starowiejskim kościele. W święto patronalne św. Franciszka, 4 października 1927 roku, złożyłem swoje pierwsze śluby zakonne.
Jednak zanim to nastąpiło, w sierpniu 1927 roku, cały dom oraz parafia przygotowywała się do wielkiej uroczystości 50-lecia koronacji cudownego obrazu Matki Bożej Starowiejskiej. Dla mnie był to okres wytężonej pracy. Przez dwa tygodnie piekłem i wycinałem komunikanty dla prawie stu tysięcy wiernych. W kościele odbywały się rekolekcje, kościół pustoszał dopiero późną nocą. O północy zaczynałem zamiatanie, a kończyłem koło drugiej. Kładłem się na dwie, trzy godziny i znowu ranne zajęcia.
Sama uroczystość wypadła okazale. Było dwunastu biskupów, piękny chór i rzesze wiernych. Mszę św. na zewnątrz kościoła celebrował biskup Karol Józef Fischer. Na placu kościelnym i daleko poza nim głowa przy głowie, nawet na drzewach widać było rozwiane czupryny chłopców, do których ksiądz biskup zwrócił się żartobliwie: „Schodźcie z tych drzew, bo jak tam klęknięcie podczas podniesienia?”. W tym dniu został również poświęcony krzyż misyjny.
WYJAZD NA MISJE DO AFRYKI
Czytaj dalej