MISJA W CHINGOMBE DALEKA WYPRAWA I WYPOCZYNEK
W dzień naszego wymarszu – niczym na „pożegnanie” – usłyszałem ostatni raz w życiu pomruki lwów. Z Chingombe mieliśmy około 70 km do tranzytowej stacji misyjnej w Mkushi, gdzie swoich misjonarzy mieli anglikanie. Pastor przyjął nas bardzo serdecznie, przyszykował samochód i ruszyliśmy do odległego o około 150 km Kabwe. Dodam tutaj, że w1973 roku spotkałem wLusace owego pastora, który był już biskupem Kościoła anglikańskiego, i to spotkanie było bardzo serdeczne. W Kabwe zatrzymaliśmy się na półtora dnia. Po pięciu dniach podróży, w deszczowej porze, dotarliśmy do Kasisi.
Prefekt misji dał nam około 5 tygodni na wypoczynek, z czego chętnie skorzystaliśmy. Pięć tygodni szybko jednak zleciało i powoli szykowałem się do pracy na nowej placówce misyjnej. Tym razem udałem się sam do Chikuni. Trudno było mi się rozstać z ojcem Tomaką. Zżyłem się z nim jak z bratem. W drodze zatrzymałem się u pewnego Greka, który zaopatrywał misję w różne towary, gdyż prowadził sklep i miał młyn. Odwiózł mnie nad brzeg rzeki, gdzie czekał już na mnie z dwukołówką zaprzężoną w woły ojciec Władysław Zabdyr SJ. Dobrze, że „wózek” ten miał bardzo duże koła, gdyż wydawało się, że woły płyną, ale dzięki nim dotarłem suchy na drugi brzeg. Do domu przybyliśmy na kolację.
PRACA W CHIKUNI: „ZŁOTA RĄCZKA” DO WSZYSTKIEGO
Mieszkańcy misji, wśród których był jej założyciel, francuski jezuita Józef Moreau, przywitali mnie bardzo serdecznie. Po zaznajomieniu się z nowym, nieznanym mi otoczeniem zabrałem się do znanej mi pracy. Nowością dla mnie była obsługa młyna, który uruchamiano gazem drzewnym. Lecz i tę tajemnicę poznałem przez brata Józefa Boronia SJ. Właściwie był to węgiel drzewny otrzymywany w dwutygodniowym procesie wypalania drewna. Poza tym obsługiwałem stolarnię, wykonując całą stolarkę do nowo budowanej przez brata Józefa Gajdoša szkoły dla chłopców. Jednocześnie stawialiśmy dom mieszkalny dla misji.
Czas szybko biegł, zwłaszcza że pracy nie brakowało. Drzwi, okna, szafy, szafki, krzesła itd. – wszystko to pochłaniało sporo czasu. Poza tym uczyłem młodych chłopców stolarki i oni mi pomagali. Dodatkowe zajęcia to wypalanie cegły, a wcześniej przygotowanie pieców do ich wypalania. Tutaj dowiedziałem się, oczywiście z opóźnieniem, że w Europie jest już spokojnie. W 1946 roku kupiono silnik „Diesla” do napędzania młyna, ponieważ o drewno było coraz trudniej.
Często jechałem z ojcem Zabdyrem do pobliskich czy dalej położonych wiosek, oczywiście jako kierowca, lecz bez prawa jazdy. Zresztą po co prawo jazdy, kiedy nie ma dróg? Częściej jednak zasiadał za kierownicą ojciec. Kiedyś dojeżdżamy do szkoły, gdzie właśnie miała odbyć się katecheza, i tuż przed samą szkołą, w gęstwinie trawy, ojciec najechał na pniak o dość znacznych rozmiarach. Skutek był taki, że dalsza jazda stała się niemożliwa z powodu wykrzywienia osi przednich kół. Poradziłem ojcu, by udał się do Monze, gdzie jest stacja kolejowa, tam na pewno będą mieć jakieś narzędzia. I tak zrobił. Samochód wkrótce naprawiłem, ale cóż z tego. Ojciec zapomniał o tym pniaku i w drodze powrotnej znów na niego wjechał. Później tubylcy wykarczowali ten pniak.
„PROROCTWA” OJCA FROCHA
Na misji tej pracował też ojciec Antoni Froch SJ. Pamiętam dwa wydarzenia, które może ktoś ocenić jako naiwne, ale rzeczywiście były to fakty. Gdy w 1943 roku zagrażała nam klęska głodu z powodu suszy, ojciec Froch zapowiedział w jedną z niedziel, że odbędzie się procesja błagalna do groty Najświętszej Maryi Panny, zbudowanej na wzór groty z Lourdes przez francuskie siostry, tzw. Notredamki [Zgromadzenie Sióstr Szkolnych de Notre Dame – przyp. red.]. Uczestników procesji było dość dużo. Przyszli nawet ci, którzy jeszcze nie byli ochrzczeni. W drodze powrotnej daleko na horyzoncie zobaczyłem małe chmurki. Po południu deszcz już padał na dobre.
Innym razem tubylcy budowali nową szkołę w Monze, którą nadzorował właśnie ojciec Froch. Zrobili ściany i czekali… na deszcz, gdyż chcieli też pracować w polu, ale nie dało się z powodu posuchy. Wszędzie wokolicach padało, tylko u nas było sucho. Wtedy ojciec Froch powiedział im: „Będziecie mieli deszcz, jak przykryjecie szkołę dachem”. Lecz oni śmiali się z tego. Po tygodniu, gdy deszczu nadal nie było, wzięli się jednak z powrotem do pracy i po czterech dniach szkoła była pod dachem. Na następny dzień zaczął padać deszcz. Od tej pory mieli ojca Frocha za „proroka” i zawsze odnosili się do niego z szacunkiem.
W 1947 roku byłem świadkiem święceń kapłańskich. Przyjmował je młody Zambijczyk Stephen Luwisha z rąk biskupa Astona Chichestera SJ z diecezji Salisbury [obecnie Harare, Zimbabwe – przyp. red.]. Bardzo przeżyłem te święcenia i cieszyłem się zarazem.
WYPRAWA DO JOHANNESBURGA
Dwa lata później pożegnaliśmy założyciela misji w Chikuni ojca Moreau. Pochowaliśmy go w pobliżu kościoła. Liczne rzesze wiernych na jego pogrzebie mówiły same za siebie. W roku 1950 przyjechał z Konga Belgijskiego wizytator misji. Ta wizytacja bardzo się nam przydała. W tym też roku wyjechali na rekolekcje i wypoczynek bracia Boroń i Gajdoš. Prace, które prowadzili, objąłem ja. Lecz nie trwało to długo, zacząłem chorować i odczuwałem również potrzebę dłuższego odpoczynku. W liście, który napisałem do prefekta misji, ojca Wolnika, wspomniałem mu o tym. Odpisał mi, żebym przyjeżdżał do Kasisi. Tak też zrobiłem i znalazłem się w domu, gdzie przełożonym był ojciec Adam Kozłowiecki SJ. Spędziłem tam trzy miesiące. W międzyczasie prefekturę misji objął właśnie ojciec Kozłowiecki. Chory ojciec Zabdyr został skierowany na kurację do Johannesburga. Miał z nim jechać brat Kodrzyński, lecz z powodu podeszłego wieku nie zgodził się na tak długą podróż. Zaproponował, abym to ja pojechał. Wyruszyliśmy więc na początku października. Tam niespodziewanie znalazłem się w szpitalu, operowano mi żylaki i pozostałem w łóżku na 7 tygodni.
Dalsza kuracja odbywała się na miejscu, z tym że zamieszkałem razem z ojcem Zabdyrem u miejscowych sióstr służebniczek. Do pracy na misji wróciłem w połowie roku 1951. Na miejsce brata Gajdoša, który udał się na budowę nowej stacji misyjnej w Mpanshya, skierowano mnie.
PRACA W KASISI
czytaj dalej