NASI OJCOWIE. I. OJCIEC JAN LAZAREWICZ SJ
Słynny ojciec Jan Lazarewicz SJ z przydomkiem nadanym mu przez krajowców – Bambo Lazaro! Ojciec Jan był prawdziwy, posągowy, zarówno zewnętrznie, jak i w swoim nastawieniu oraz psychice typ w całej pełni dawnego pierwotnego i gorliwego misjonarza.
Zawsze w prostych, tzw. kanonierskich, butach z grubej skóry, w białej sutannie falami opadającej do ziemi, z jak z kamienia wyrytą prostymi rysami twarzą ozdobioną wielką rozwianą srebrną brodą. Z misjonarskim krzyżem na taśmie na szerokiej piersi. Wielkie, szeroko otwarte i gdzieś daleko wpatrzone, często i wznoszone w górę spod krzaczastych brwi głębokie oczy. Nadawały mu wprost jakby zeszłą z obrazu Matejki jakąś prorocko-apostolską wizjonerską cechę, którą ze zbożną bojaźnią bardzo respektowali sami Afrykańczycy.
Ojciec Jan urodził się w Łańcucie 1865 roku. Do zakonu wstępuje w 1881 roku. W 1892 roku zostaje wyświęcony na kapłana. W 1910 roku wyjeżdża na misje do Afryki, nad Dolną Zambezi w Mozambiku. W drodze czas jakiś spędza w Lizbonie dla nauki języka i misjonarskiego przygotowania. Wreszcie w drugiej połowie roku przybywa do Afryki.
PIERWSZY POLSKI MISJONARZ W KATONDWE
Zostaje przeznaczony na stację misyjną w Lifidzi w dystrykcie Angoni, w Mozambiku, blisko granic obecnego Malawi. Do Lifidzi przybył 27 września [1910 roku], gdzie był już jeden z naszych Polaków – ojciec Władysław Bulsiewicz. Przybywa w przeddzień portugalskiej rewolucji, która w skutkach tak haniebnie zniszczyła nasze Misje w Mozambiku. W dalszym ciągu, z obawy przed represjami i prześladowaniem portugalskich republikanów, wraz z ojcem Władysławem Bulsiewiczem w listopadzie uchodzą z Lifidzi i na jakiś czas szukają schronienia na angielskim terytorium, w pobliżu jeziora Niasa, na misyjnej stacji u Ojców Białych w Mua.
Po powrocie do Lifidzi, gdy jest już pewne, że jezuiccy misjonarze zostają z portugalskich posiadłości wydaleni, ojciec Jan nie myśli wracać do Europy, gdyż dowiaduje się o powstaniu nowej Misji po drugiej stronie Luangwy – Katondwe. Wiedziony jakimś natchnieniem postanawia się tam udać. 27 maja 1911 roku opuszcza Lifidzi i rozpoczyna marsz przez całe połacie dzikiego kraju, do brzegów Luangwy. Do Miruru przybywa 24 czerwca nie tylko bardzo zmęczony i wyczerpany, ale także poważnie chory. Kiedy po trzech tygodniach w Miruru przychodzi do siebie, 15 lipca przekracza pełną krokodyli Luangwę i przybywa do Katondwe, pierwszy z Polaków, pionierów naszej Misji.
Wkrótce, od września aż do marca następnego roku, pozostaje w Katondwe sam. Na tym pionierskim, dość uroczym, ale niezwykle dzikim, gorącem, a z powodu wielkiej obfitości lwów i lampartów oraz innej podobnej fauny drapieżnym uroczysku gorliwy Bambo Lazaro z miejsca rozpoczyna apostolskie kroki.
Dalszy etap jego misjonarskiej pracy w Katondwe do końca 1919 roku jest jednym pasmem apostolskiej, całą duszą oddanej gorliwości. Zabieganie, walczenie z leniwymi, a często chytrymi Ufumami, od których łaski zależy jednak wszystko. Dalej organizowanie, budowanie i stwarzanie szkółek po wioskach wzdłuż całej Luangwy, następnie zakładanie katechumenatów etc. Podróżuje przeważnie pieszo po kamienistych, krętych drogach od wioski do wioski, gdzie często pozostaje po kilka dni, sypia na gołej ziemi, byle tylko królestwo Boże było przepowiadane tym pierwotnym ówczesnym dzieciom natury albo – jak miał zwyczaj dla większego podkreślenia powtarzać dwa razy – „czarnym, czarnym dzieciom Bożym”. Przyprowadzi ich do poznania Boga i zachowania Jego prawa. Toteż w dalszym ciągu owocem jego gorliwości raz po raz są grupy i grupki tych „czarnych dzieci Bożych”, które przyprowadza do chrzcielnicy dla obmycia ich wodą zbawienia świętego chrztu.
ORGANIZACJA I ROZWOJ MISJI W CHINGOMBE
Jednak w zamiarach Bożych nie Katondwe miało być dalszym polem jego misjonarskiej działalności, lecz rajskie, urocze, również gorące, za lasami i górami, odcięte od świata Chingombe. W grudniu 1919 roku, po odprowadzeniu na wieczny spoczynek swoich towarzyszy misjonarskiej doli w Katondwe – ojca superiora Apoloniusza Kraupy, a tydzień po nim ojca Władysława Bulsiewicza – 19 grudnia opuszcza Katondwe i rusza w drogę do Chingombe, gdzie przybywa 25 grudnia w Boże Narodzenie po południu. Jeżeli można tak powiedzieć, Chingombe staje się polem jego chwały. W ciągu 10 lat jego obecności w Chingombe powstaje tam jedna z najpiękniejszych i najbardziej kwitnących ówczesnych naszych misyjnych stacji.
Zanim jednak to nastąpiło, upłynęło parę lat. Bo gdy ojciec Jan przyszedł do Chingombe, wszystko tam było jeszcze w zupełnie pierwotnym stanie, w jakim go zatrzymała w swoim rozwoju wojna. Ale Bambo Lazaro zachęcał: „Do dzieła, do dzieła…”. To też dwojenie, trojenie się ojca Jana wzbudzało podziw.
Ogólnie mówiąc, przebieganie terenu w najdalsze zakątki i zakładanie szkół jest wprost niezrównane. W 1923 roku widzimy już owoce jego gorliwości i wysiłku. Przed Wielkanocą przyszło na Misję 107 katechumenów na katechetyczne instrukcje. Połowa z nich w Wielką Środę otrzymuje chrzest święty. W Wielki Czwartek Pierwsza Komunia Święta. Druga połowa w Wielką Sobotę chrzest święty. W tym samym roku na uroczystość Wszystkich Świętych 129 katechumenów jest na Misji na katechizacji. Podobnie to samo, ale w nasilonym tempie, w następne lata. Bambo Lazaro miał do tego swoistą metodę, co do której niektórzy wysuwali pewne zastrzeżenia. Z pogaństwem, z jego zwyczajami kto jak kto, ale on nie szedł na najmniejsze kompromisy. Żądał od razu doskonałego chrześcijaństwa. A największą jego bolączką i utrapieniem były pogańskie tańce. Jednak był też zdania, by w ewangelizacji iść masowo, chrztów udzielać porywem, a nie małymi grupkami czy pojedynczo.
PIERWSZE OWOCE MISYJNEJ POSŁUGI
Trzeba przyznać, że pierwsi chrześcijanie ojca Jana w Chingombe robili swoją prostotą i pobożnością z różańcami czy medalikami na szyjach, chwaleniem Imienia Bożego przy spotkaniu naprawdę najlepsze chrześcijańskie wrażenie. Gdy w 1926 roku Chingombe wizytował Prefekt Apostolski monsignore Robert Brown SJ (1877–1947) z Salisbury, był tymi chrześcijańskimi objawami niezwykle zdziwiony i bardzo ujęty. Miał potem gdzieś powiedzieć: „Gdyby Afryka miała samych takich misjonarzy, wkrótce byłaby nawrócona”. Gdyż tak słowo Boże i uchrześcijanienie szerzyło się w terenie. Tutaj, na miejscu, na naszej stacji wrzała również intensywna praca. Kursy dla katechistów (było ich 9) i szkółka dla małych dzieci z miejscowej wioski. Przede wszystkim budowa nowego domu misyjnego, nowej szkoły, następnie kościoła. Wszystko to szło jednym zamachem, jedno po drugim, energią, niezłamaną wolą w trudnościach, a jak nieraz dotkliwych dla ojca Jana Lazarewicza oraz nadmiernym wysiłkiem i pomysłem br. Leona Kodrzyńskiego. A Pan Bóg jakoś dziwnie błogosławił, boć zważywszy położenie na tym dalekim ostępie i głuszy, gdzie wszystkie środki trzeba sobie było samemu zdobyć, wprost z dzikiej i nieżyczliwej ziemi, wygrzebać pod smaganiem niemiłosiernego żaru słońca i tropikalnych częstych chorób. Ale też ojciec Jan miał niezwykle wielką, niezachwianą wiarę i ogromną ufność w Opatrzność i opiekę Bożą. Na wątpliwości, czy się zdzierży zadaniu, podnosił swoją olbrzymią prawicę w górę, a wskazującym palcem pokazywał w niebo: „Tam u Tego wszystko jest możliwe…”.
PIERWSZA KAPLICA Z NAJŚWIĘTSZYM SAKRAMENTEM
15 października 1923 roku po południu miał miejsce wielki akt. Przy zebraniu się ludności z pobliskich wiosek zostaje uroczyście przeniesiony Najświętszy Sakrament z kościółka, pionierskiej górki, na nowe miejsce, na razie do kaplicy urządzonej w nowym domu z jednego pokoju na dole. Po ustawieniu Najświętszego Sakramentu na ołtarzu Bambo Lazaro w błagalnej modlitwie prosił Pana: „Zostań, Panie, z nami i ludem Twoim”.
Dla uwieńczenia dzieła ojca Jana Lazarewicza w Chingombe w 1928 roku przybywają tam jeszcze Siostry Służebniczki, by zająć się odpowiednim wychowaniem tamtejszych dziewcząt.
Jednemu tylko pragnieniu nie stało się zadość – mianowicie zrobieniu drogi autokarowej przez góry do Chingombe. Bogu tylko wiadomo, ile się nad tym namyślał, ile nie przespał nocy, ile się nachodził po górach, nabadał, może tam, może tutaj. Wszędzie jednak przeszkody nie do zwyciężenia w pojęciach i warunkach ówczesnych czasów. Poza tym mógł już powiedzieć: „Teraz puść sługę Twego, Panie”. Wiary dochował, zawodu dokonał 65-letni spracowany starzec. A spocząć by mu przyszło pośród tych zapadłych mogiłek „czarnych dzieci Bożych” na chingombskim miejscu wiecznego pośmiertnego spoczynku. Jednak nie w Chingombe była mu pisana mogiła.
Z początkiem 1930 roku otrzymuje list od Prefekta Apostolskiego monsignore Bruno Wolnika, zarazem superiora Misji, czy by nie był gotowy opuścić Chingombe, a objąć przełożeństwo w Katondwe. Przede wszystkim chodziło o to, że u kolebki naszej Misji Katondwe, gdzie niegdyś w początkach tak pięknie kwitła misjonarska praca, obecnie placówka znacznie się obniżyła, głównie z braku pracowników. Wobec tego apel do ojca Jana, by tam poszedł i swoim duchem misjonarskim ją wzmocnił i przywrócił jej dawny splendor…
POWROT Z CHINGOMBE DO KATONDWE
Bez wątpienia nie było dla niego łatwo opuścić Chingombe, które zbudował i bardzo kochał. Ale oto idę Panie, gdzie mnie wołasz wolą przełożonych i gdzie ma być większa chwała Boża. 1 maja żegna raz na zawsze „Rajskie Chingombe”. Odprowadzają go gromadnie wszyscy do brzegów rzeki, gdzie następuje bardzo czułe pożegnanie. Gdzieś tam jeszcze raz w drodze z jakiegoś wzgórka rzucił ostatnie pożegnalne z dala spojrzenie i odszedł do Katondwe…
Nie trzeba wiele pisać, z jakim rozmachem zabiera się do dzieła w Katondwe. Zaniedbania, zastój, jak zdaje relację Ojcu Prefektowi Bruno Wolnikowi, są rzeczywiście niemałe. Toteż z miejsca prócz wielu reform jak najprędzej pragnie rozpocząć budowę kościoła, w zaczątku zastygłego ze śmiercią ojca Kraupy przed 11 laty. Robotnicy zaczęli już kopać kamienie i apeluje do Ojca Prefekta Bruno Wolnika o przysłanie do Katondwe br. Leona Kodrzyńskiego. Drugim jego usilnym pragnieniem – widząc ich dobroczynną pracę w Chingombe – jest najprędzej sprowadzić siostry, choćby do tymczasowego mieszkania, gdzie jest infirmeria. Upłynęło na tym pierwszych parę miesięcy.
DALEKA PODROŻ
W pierwszych dniach października zaniemógł nieco, zdawało się, że to nic poważnego, gdy jednak nagle 7 października wieczorem przy zachodzie słońca br. Jakub Stofner wszedł do niego podać mu jakieś lekarstwa czy posiłek, chory siedział na łóżku i modlił się. Naraz zaczął błogosławić i kreśląc krzyż, ze słowami „Pan Bóg ma swoje zamiary”, upadł na wezgłowie i po lekkiej agonii rozstał się z tym światem (ojciec Jan Waligóra udzielił mu jeszcze w tym ostatniego namaszczenia).
Rozdzwoniły się dzwony i obiegła wieść smutna wzdłuż doliny Luangwy – Bambo Lazaro nie żyje… W grobowcu spoczął obok swoich pierwszych współtowarzyszy misjonarskiej siejby nad Luangwą i jakby samo niebo chciało, by i po śmierci obok siebie spoczywali. Świętej pamięci Bambo Lazaro dziwne, chociaż już tyle lat jak odszedł, a stale tkwi w pamięci i stale jest wspominany i jakby duch jego zawsze się unosił nad Chingombe i Katondwe. Requiescat in pace.
Br. Józef Boroń SJ