NASI OJCOWIE. IV. OJCIEC APOLONIUSZ KRAUPA SJ
Czwartym ojcem pionierem naszych Misji jest ojciec Apoloniusz Kraupa. Pochodził z Kresów Wschodnich, z Tarnopolskiego. Urodzony w roku 1872 do zakonu wstępuje w 1888 roku, a w 1901 roku otrzymuje święcenia kapłańskie. Już jako młody kleryk, wychowawca młodzieży w Chyrowie, spotyka się tam z późniejszym apostołem wśród trędowatych na Madagaskarze – ojcem Janem Beyzymem. Ich dusze bardzo dobrane do siebie. Obydwaj marzą – układają plany o apostolstwie pośród trędowatych. Jednak ich drogi później się rozchodzą. Ojciec Beyzym rzeczywiście udaje się na Madagaskar, gdzie po latach umiera (w 1912 roku) jako heroiczna ofiara miłości bliźniego pośród trędowatych. Tymczasem ojcu Kraupie opatrzność Boża wyznacza inne szlaki misyjne.
MISJA WŚROD UNITOW NA PODLASIU I REKTOR W STAREJ WSI
Po święceniach kapłańskich jako młody kapłan udaje się w bardzo trudnej misji z posługą duchową do prześladowanych za wiarę – jedność z Kościołem – Unitów na Podlasiu, pod dawnym zaborem rosyjskim. Oczywiście na Podlasie do Unitów udaje się potajemnie, w przebraniu jako wędrowny ślusarz-mechanik czy jako specjalista od kopania studni. Dwie tajne jego wyprawy z Krakowa szczęśliwie się udają – w 1903 i 1904 roku, za trzecim razem zostaje odkryty. Został aresztowany przez rosyjską policję, zakuty w kajdany koło Krasnegostawu i odstawiony do więzienia w Lublinie, gdzie spędza trzy miesiące, do ogłoszenia wolności religijnej w Rosji w 1905 roku.
Ojca Apoloniusza charakteryzuje przede wszystkim odwaga, wielka energia, przedsiębiorczość, dar organizacji, zarazem jakaś szczególna gorącość i poryw ducha do czynu na chwałę Bożą.
W latach 1908–1912 pełni urząd rektora Kolegium w Starej Wsi, a zarazem administratora parafii, gdzie przyczynia się niezwykle wiele do podniesienia duchowego i kulturalnego swoich parafian. Mimo że jest bardzo czynny (w Prowincji wielki rekolekcjonista i kaznodzieja-społecznik, zjednuje sobie wielu przyjaciół, niemałą powagę i wzięcie), to jednak idea misyjna go nie opuszcza, a resztę swego życia pragnie poświęcić dla niej. Aż wreszcie doczekał upragnionego celu w roku 1912 – powstaje nasza „Polska Misja” nad Luangwą w tym dalekim dzikim zakątku Afryki. Ojciec Apoloniusz ma być jej pierwszym przełożonym – on ma zakładać jej głębsze fundamenty, wznosić jej pierwsze zręby, zakreślać jej dalsze widnokręgi i pole działania.
WYJAZD NA PIERWSZĄ POLSKĄ MISJĘ W AFRYCE
Przygotowując się do wyjazdu, zdaje sobie dobrze sprawę, co go tam czeka i czego tam w tym prymitywie potrzeba. Będąc praktycznym, zbiera jałmużny, datki na misje, gromadzi paki, przede wszystkim ubrania różnego rodzaju, narzędzia, lekarstwa itp. Zabiera ze sobą dwóch braci, brata Leona Kodrzyńskiego, zdolnego budowniczego, i brata Wojciecha Pączkę, agronoma. 7 marca 1913 roku serdecznie żegnany przez brać zakonną i licznych przyjaciół wyrusza do Afryki. (Piszący był świadkiem jako mały szkolny chłopiec niezwykle miłego pożegnania ojca Kraupy w Starej Wsi przed wyjazdem na misje). Dalej przez Rzym, Neapol, aż do Chinde, portu u ujścia Zambezi do oceanu, następnie zambeskim statkiem do Boromy.
W Boromie z braćmi zabawia dwa tygodnie dla wypoczynku i nabrania misjonarskiego natchnienia, jakby powiedzieć, wzorów i doświadczenia. Boroma była na owe czasy czymś wielkim i sławnym, jakby jakieś opactwo misyjne. Promieniowała szeroko, więc było z czego czerpać. W dalszej turze łodziami Zambezi, resztę 10 dni pieszo do brzegów Luangwy, gdzie po niezmiernie uciążliwej drodze przekraczają Luangwę 25 maja poniżej Feiny i stają bezpośrednio na terytorium swojej misji. Następnego dnia wieczorem przybywają wreszcie do celu – do Katondwe, do kolebki naszej Misji, gdzie spotyka już trzech naszych rodaków: ojca Jana Lazarewicza, ojca Władysława Bulsiewicza i br. Franciszka Uhlika.
WIELKI CZCICIEL BOŻEGO SERCA
Ojciec Apoloniusz, jak wiadomo, był wielkim czcicielem i szerzycielem nabożeństwa do Bożego Serca. Obejmując ster rządów młodziutką, będącą w zarodku misją, rozpoczyna od aktu poświęcenia jej Bożemu Sercu. Przebieg uroczystości opisuje nam sam w jednym ze swoich listów, gdyż właśnie w trzy dni po jego przybyciu, 30 maja, przypadło święto tegoż Bożego Serca. Skromną kapliczkę przystrojono liśćmi dzikiego daktyla, lolonipi [w jęz. suahili, w jęz. ang. Lolonia Palm Tree – przyp. red.] i w przeróżne afrykańskie kwiaty. Zebrano sporo dzieci, które polubiły ogromnie ojca Jana Lazarewicza, zeszło się trochę starszych i przez całe triduum poprzedzające uroczystość rozbrzmiewało polskie i po polsku „Święty Boże…”, polska pieśń po afrykańsku i Litania do Serca Jezusowego, i znowu polskie „Przed tak wielkim Sakramentem…” i „Niechaj będzie pochwalony…”.
W miarę wzrastania repertuaru murzyńskiego, postępu w śpiewie afrykańskich dzieci, coraz częściej szła ku niebu afrykańska pieśń w polskiej melodii, polskiej duszy żarem rozpalona i polskiej duszy bólem i tęsknotą nabrzmiała.
Po tym religijnym akcie pełen ufności w pomoc i opiekę Bożego Serca rzuca się w wir zajęć dalszego rozszerzania i organizowania początkującej Misji. Jako o przełożonym powiedziano o nim, że „był wszystkim dla wszystkich”, jak się wspomniało, miał dar zyskiwania zaufania do siebie i zyskiwania ludzi zarówno swoich zakonnych podwładnych, jak i świeckich. Termin jego misjonarskiej działalności miał być krótki, zaledwie 6 lat, do tego w początkującej misji, w niesłychanie ciężkich wojennych warunkach, na tym dalekim, dzikim, niedostępnym bezdrożu.
PRZEŁOŻEŃSTWO W KATONDWE
Z chwilą objęcia przez niego przełożeństwa w Katondwe sprawy zaczęły ruszać z miejsca innym tempem, czy to w pracy zewnętrznej, czy dalej rozwojowej, duchowo misjonarskiej. Na miejscu zaraz przystępuje z nieodzownym br. Leonem do gromadzenia materiałów budowlanych i budowy nowego misyjnego domu. Na tym uroczym karczowisku stukają młoty i siekiery, brzęczą kielnie. Prócz patronalnego domu powstaje jeszcze cały szereg innych budynków ujętych w czworobok, jak sypialnie dla konwiktorów, których zawsze jest pewna grupa na misji, spichlerze, składy, kuchnia, apteka, infirmeria, nawet osobny domek nieco na boku dla przybywających gości.
Poza tym obrębem jeszcze warsztaty kowalski i stolarski, gdzie często osobiście był kowalem czy cieślą. „Zawsze – jak pisze o sobie – byłem ciekawy wszystkich majsterek, teraz zdarły się nam buty, czekam na skóry, by jakoś samemu je połatać”. Bywał i lekarzem, i dentystą, wyrywał chore zęby i całe szeregi chorych opatrywał, zwłaszcza tak dawno powszechne u ludności nad Luangwą okropne tropikalne rany. Uczył nawet miejscowych gotować i prać bieliznę. Ogromnie mu na tym zależało i kładzie na to nacisk, by tych dawnych pierwotnych ludzi, młodych chłopaków uczyć rzemiosł. Toteż przy budowie, przy br. Leonie Kodrzyńskim cała grupa terminuje murarstwo, a przy bracie Jakubie Stofnerze ciesielstwo i stolarstwo, prócz tego jeszcze inne zawody jak szewstwo.
Resztę jego czasu wypełniały podróże, oczywiście pieszo lub na rowerze, po krętych, ciernistych, kamienistych i spadzistych ścieżkach, wydeptanych tylko murzyńskimi nogami. Najczęściej podróżował do samotnego w Kapocze ojca Kaspra Moskoppa, do Feiry do urzędów, ale prócz tego i w dalekie dystanse, jak co roku z wizytą do nowo, jego wysiłkiem, powstałego Chingombe albo gdzie droga tam i z powrotem zabierała cały miesiąc – do Kasisi, do samotnego ojca Juliana Torrenda. Szczególnie na sercu mu leży biedne Chingombe w tym ciężkim okresie wojennym, w tej odciętej od świata pustyni i puszczy. Czym tylko może i jak, tak ich wspomaga i podtrzymuje przetrwanie. Sam osobiście, oczywiście przy pomocy krajowców, pędzi bydło z Katondwe do Chingombe, co nie jest bynajmniej taką prostą sprawą przez niewymownie dzikie górzyste rejony pełne drapieżnego zwierza. Nasz ojciec Apoloniusz był szczególnie silnego ducha, mimo ciężaru przełożeństwa misją, w tak ciężkich, krytycznych i w pierwotnych jeszcze tutaj warunkach odznaczał się zawsze, szczególnie mu właściwym, humorem, czym niezwykle dodatnio w tych ciężkich terminach wpływał na swoje otoczenie.
NOWE NADZIEJE
Minął okres wojenny. Rok 1919. Świtają nowe nadzieje dalszej ekspansji i rozwoju misji z wojennego zastoju. Widoczne jest, co ojciec Apoloniusz Kraupa widział zaraz na początku, że Katondwe nie nadaje się na centralną stację misyjną, ale gdzieś blisko kolei Kasisi czy gdzie indziej, o czym się bardzo poważnie myśli, w ogóle o dalszym zakładaniu misyjnych stacji, co wymagało wówczas jeszcze wielu badań. Przed tym dla ukoronowania swego dzieła w Katondwe, gdzie praca misyjna postępuje tak obiecująco, ojciec superior Apoloniusz Kraupa postanawia wybudować jeszcze kościół. Jak się już mówiło, jest wielkim czcicielem Bożego Serca, więc ideą jego jest, by ten kościółek misyjny, w Polskiej Misji, był nadal kościołem Bożego Serca, kościoła w Krakowie.
Brat Leon, który przed wyjazdem na misje brał udział w budowie kościoła w Krakowie, gromadzi już materiały, łamie i kopie w górach kamienie, a ociosuje je w graniaste foremne bloki. W tym wszystkim ojciec Apoloniusz projektuje wyprawę do Europy – do Polski – dla użebrania funduszów dla dalszego rozwoju misji, jak również dla zwerbowania nowych kadr misjonarzy, szczególnie dla sprowadzenia misjonarek Sióstr Służebniczek, których jest wielkim przyjacielem (jego siostra była Służebniczką), do wychowywania tutejszych dziewcząt, kobiet i zaopiekowania się chorymi. Tymczasem w toku tych projektów Bóg w niezbadanych swoich planach zarządził inaczej.
CHOROBA I ŚMIERĆ
Ojciec superior Apoloniusz Kraupa zaczyna poważnie chorować. Podobno odnowiła się u niego dawna choroba żołądkowa, której nabawił się jeszcze w rosyjskim więzieniu. Choroba się potęguje tak dalece, że 6 grudnia zostaje zaopatrzony Sakramentem Świętym. 9 grudnia o godz. 8.00 rano umiera ojciec Apoloniusz Kraupa ku ogólnemu niemal przerażeniu otoczenia. (Brat Leon Kodrzyński, gdy o tym później opowiadał, wyrażał się, że zdawało się, że słońce sczerniało, chociaż świeciło tak jaskrawym katondweńskim blaskiem).
Po południu, zdaje się wieczorem, jego trumnę, na którą br. Wojciech Pączka złożył wielką wiązankę afrykańskich kwiatów i zieleni, pogrążeni w wielkim smutku i przygnębieniu odprowadzili do katondweńskiego grobowca na pośmiertny spoczynek.
Pamięć o ojcu Apoloniuszu przetrwała do dziś i pozostało ogólne mniemanie, że gdyby był żył jeszcze dłużej, losy misji i innym, i szybszym by się potoczyły kołem. Requiescat in pace.
Br. Józef Boroń SJ