PAMIĘTNIK Z ZAMBII. CZĘŚĆ II.
PARAFIA KATONDWE
Po odbyciu probacji w Anglii, w St Beuno’s Jesuit Spirituality Centre, zostałem posłany do Katondwe, placówki misyjnej założonej w 1910 roku. Znałem to miejsce z junioratu odbytego w latach siedemdziesiątych. Spotkałem tam między innymi księdza Hilarego Rudeza, księdza Jacka Doyle’a z Kanady i brata Piotrusia Osterkiewicza. Po przybyciu do tej placówki nie bardzo wiedziałem, co robić, bo nie miałem wyznaczonej konkretnej pracy. Ustalało się to na zebraniu na bieżąco w zależności od potrzeb. Pracowałem tam 15 lat. To była bardzo wymagająca posługa. Najtrudniejsza z powodu gorąca i nie zawsze życzliwych ludzi. Jednak poznałem tam też wiele wspaniałych osób, o których poniżej.
HILARY RUDEZ SJ
Bardzo niezwykła osoba. Był to ksiądz diecezjalny, który do jezuitów wstąpił już jako kapłan, by jechać na misje. Miał słoweńsko-włoskie pochodzenie. Włochem był na pewno z charakteru. Utalentowany muzycznie, śpiewał, grał, nagrywał i wydawał piosenki, pisał książki, znał wiele języków. Pracował z katechistami, bardzo oddany misji, ale niedoceniany przez ludzi. Zostawił po sobie ślady dobroci i muzyki. Był na misjach sam, co wpływało na jego pracę. Chory i zaniedbany stracił możliwość posługi na misji, gdyż nie miał mu kto pomóc. Gdy złamał nogę, jako wyciąg zastosowano ,,cegłówkę”. Ten sposób leczenia zmienił natychmiast lekarz, który przyjechał po jakimś czasie do tamtejszej infirmerii. Wówczas noga wróciła do normalnego wyglądu, ale ojciec Hilary nie mógł już swobodnie chodzić. Tak zakończył swoje misje przykuty do łóżka.
ANA MIZINGO
Ksiądz Robert ze Zgromadzenia Białych Ojców opowiadał kiedyś: ,,Jedna z naszych chrześcijanek Ana Mizingo straciła męża. Zgodnie z tradycją stała się własnością innego mężczyzny, lecz był on poganinem i miał żonę. Kiedy przyszedł po Anę, powiedziała, że jest chrześcijanką i nie może stać się jego drugą żoną. Miała wtedy ponad 40 lat i poprosiła, by pozwolił jej spokojnie żyć z dziećmi. Odpowiedział, że jest jego własnością i ma do niej prawo. Po sześciu miesiącach nękania i gróźb niczego nie osiągnął. W połowie sierpnia powiedział sąsiadowi, że musi kogoś zabić, po czym udał się do Any. Kazał jej wybierać: życie lub śmierć. Zapytał, czy zgadza się być jego żoną. Ta odparła, że nigdy. W mgnieniu oka wyciągnął nóż i śmiertelnie ugodził Anę. Oddała życie za wiarę, o czym mogą poświadczyć nawet pogańskie kobiety”.
BRAT PIOTRUŚ OSTERKIEWICZ
Na misji żył brat, który był bardzo życzliwy. Przybył do Afryki w latach pięćdziesiątych. Oddany bez granic powołaniu misyjnemu. Cichy i spokojny, nazywano go Piotrusiem. Lubiany przez wszystkich. Przeszedł przez Rosję, gdzie doświadczył głodu i mrozu, co zapamiętał na zawsze. Na początku I wojny światowej został wcielony do armii austriackiej. Wkrótce dostał się do niewoli i resztę wojny spędził na Krymie, gdzie wraz z innymi więźniami pracował w miejskich tramwajach. W tym czasie bardzo cierpiał z powodu zimna, co skończyło się odmrożeniem stóp. W pewnym momencie prawie umarł z głodu, a potem zdecydował, że nigdy w życiu nie będzie narzekał na jedzenie, które mu ktoś poda. Po rewolucji bolszewickiej powrócił do swojego domu pod Lwowem1. Dostał kiedyś nowe buty w prezencie, ale ich nie używał. Nigdy nie marnował jedzenia i był bardzo oszczędny, co dziwiło innych. Kierował nim strach przed brakiem pożywienia z powodu dramatycznych doświadczeń z Rosji. Zrobił bardzo dużo dobrego dla misji, pomagał innym w pracach. Nigdy nie opowiadał o sobie, milczał. Był to typ cichego, ale skutecznego misjonarza.
Dzięki gospodarności i oszczędności, umiejętności wykorzystywania wszelkich materiałów do ponownego użytku brat Piotruś był niezwykle lubiany i ceniony przez lokalną społeczność. Kiedyś zapytano parafian, którego misjonarza by wybrali: ojca Waligórę czy Piotrusia, gdyby tylko jeden z nich mógł pozostać na służbie. Odpowiedzieli: ,,Piotrusia, bo on potrafi naprawić garnki naszym żonom”.
JACK DOYLE
Z tym misjonarzem spotkałem się na początku lat siedemdziesiątych w Lusace. Był Kanadyjczykiem, który przyjechał do Katondwe z myślą otwarcia nowej szkoły dla chłopców. W Katondwe była już szkoła misyjna, ale tak stara, że wymagała remontu. Jack zburzył przestarzałe budynki i postawił nowe, odpowiednie do klimatu, z dobrą wentylacją. Na klimatyzację nie było szans z uwagi na brak prądu. Kilka budynków służyło jako sypialnie i klasy. Było tam wszystko: ogród z dostępem do wody z pobliskiego strumyka, kury, kozy, króliki i inne zwierzęta. Nauka i wyniki uczniów były bardzo dobre, a w szkole uczyło się około 300 chłopców!
Miejsce to narażone było na kradzieże jajek, kur, i innych zwierząt. Ojca Doyle’a i jego gospodarstwa nocami nie oszczędzały też dzikie zwierzęta, które chętnie urządzały sobie tu polowania. W końcu ojciec Doyle stracił cierpliwość i postanowił zaczaić się na nie. Pewnego razu zauważył, że skrada się jakieś zwierzę. Był to lampart. Jack wycelował i wypalił ze swojej strzelby. W tym samym momencie poczuł wielki ból na twarzy. Dopiero wtedy przypomniał sobie, że dubeltówka „wypala” w dwóch kierunkach, mocno odbijając do tyłu. I tak misjonarz z wielkim bólem wylądował w szpitalu.
Tak czy inaczej jego gospodarstwo rozwijało się pełną parą. Gdy misjonarz zrezygnowała z kierowania szkołą, wyjechał do Kanady, chcąc sprowadzić do Zambii maszyny mogące przyczynić się do rolniczego rozwoju całej Luangwa Valley – Doliny Luangwy. Przełożeni chętnie dali na to wszystko pozwolenie, widząc w tym dużą szansę, by w okolicy nie doszło do klęski głodu. Niedługo trzeba było czekać, by z Kanady przyszła wieść, że sprzęt rolniczy jest już w drodze.
Rozwój był szybki, ale wraz z nim rosło niezadowolenie pracowników. Zachowywali się, jakby ogromne zaniedbania. Bywało, że z powodu zaginięcia w trawie małej śrubki traktor przez kilka miesięcy stał w polu bezczynnie. Zniechęcony Doyle wyjechał na odpoczynek do Kanady i przyjeżdżał już tylko, by załatwiać formalności. Był rozdarty między Kanadą a pracą misyjną.
W tym czasie na krótko spotkaliśmy się z Jackiem Doyle’em. Często widywałem go zamyślonego, siedzącego w południowej części werandy. Coraz wyraźniej widać było, że czekał na powrót do Kanady.
ANTONI BARANOWSKI SJ
Misjonarz, który ukończył studia inżynierskie w Polsce, a następnie wyjechał do Kanady, gdzie wstąpił do jezuitów. Początkowo pracował z Indianami, później podczas rozwoju misji kanadyjskiej w Afryce przyjechał do Zambii. Znany był z niezwykłej oszczędności. Listy pisał tak, że nie zostawiał na kartce żadnego wolnego miejsca; koperty wykorzystywał wielokrotnie. Był odpowiedzialny za zakupy, bardziej jednak kierował się ceną niż jakością produktów. Podróżując samolotem, zabierał na pokład własny prowiant. Gdy zostałem przeniesiony do Mumbwa, ojciec Baranowski jeszcze bardziej zaostrzył oszczędzanie na artykułach spożywczych. Kiedy zaczął chorować, m.in. na malarię, odwieziono go do Lusaki. Nie dbał o swoje zdrowie także przez nieprawidłowy ubiór, niedostosowany do warunków klimatycznych.
DOKTOR KRYSTYNA
Była to dobra i litościwa kobieta. Lekarz z wielkim darem organizacji. Zdobywała pieniądze na rozbudowę szpitala, przychodni, przyszpitalnej kuchni, sali operacyjnej, zakupiła też dużo sprzętów medycznych. Pewnego dnia została wezwana do urzędu. Oskarżono ją o to, że nie płaci pracownikom. Wyjaśnili sobie tam powinności i prawa: urzędnik prawo urzędu, siostra prawo miłosierdzia. Po tej rozmowie zrozumiała, o co chodzi. Otóż bardzo często robotnicy przychodzili do niej i prosili o pożyczkę, mówiąc, że są w potrzebie, że mają chore dziecko albo żonę. Tak naprawdę jednak najczęściej wydawali pożyczone pieniądze na inne rzeczy. Pożyczali więc, a na koniec miesiąca przy wypłacie z ich pensji nie zostawało prawie nic. Znając swoje ,,prawo”, zazwyczaj przedyskutowane przy piwie, poszli do Bomy (Bwana) do zarządcy i przedstawili sprawę. Ten wezwał siostrę i poprosił o wyjaśnienie. Urzędnik widząc, co się dzieje, wytłumaczył siostrze kwestię, a robotników upomniał.
Siostra czasem zabierała się samochodem z jednym kierowcą do Lusaki. Kierowca był zadowolony, myśląc, że podrzuci siostrę tylko po odbiór listów. Najczęściej jednak siostra po wyjściu z poczty wsiadała do samochodu, przeglądała listy, po czym oznajmiała, że jest pilna sprawa i muszą jechać do ministra zdrowia coś szybko załatwić. Gdy przyjeżdżali pod ministerstwo, siostra znikała w budynku ,,na małą chwilę” i wracała po godzinie zadowolona, mówiąc, że jeszcze paczka jest do odebrania. I znów kierowca jechał w inne miejsce. A potem siostra mówiła: ,,Zapomniałam, ale jest jeszcze coś ważnego do załatwienia”, więc kierowca jechał w kolejne miejsce. Zabrali umówione rzeczy, tymczasem zbliżało się południe, a on swoich spraw jeszcze nie załatwił. Kierowca powtarzał w duchu: ,,Pierwszy i ostatni raz z nią jadę!”. Po czym za tydzień pytał siebie: ,,Dlaczego ja znów jadę z siostrą do Lusaki?”. Jechał jednak, gdzie siostra chciała, a swoje sprawy załatwiał w ostatniej chwili.
ROZMAN STANKO SJ
Miał wielki talent i spryt do zbierania funduszy na cele charytatywne od zagranicznych organizacji. Był proboszczem w Nangomie, gdzie budował nową filię parafii Mumbwa. Dzięki jego staraniom przeprowadzono elektryfikację Nangomy umożliwiającą jej rozwój. Był bardzo przedsiębiorczy. Miał ,,zdolność” otrzymywania licznych pozwoleń, o które trudno było prosić przeciętnemu mieszkańcowi czy przyjezdnemu.
JAN WALIGÓRA SJ
Bambo [tu: ksiądz] Waligóra to zagorzały góral. Uratował Dolinę Luangwy i Katondwe Mission od muchy tse-tse. Mieszkańcy tej ziemi byli niezmiernie wdzięczni misjonarzowi za tak wielkie dzieło. Za zasługi otrzymał medal od królowej Wielkiej Brytanii Elżbiety II.
KAPLICA ZAMIAST KLASY SZKOLNEJ
Przez długie lata klasy szkolne były wykorzystywane do odprawiania Mszy świętych. W pewnym momencie tak się stało, że do sali szkolnych rościli sobie prawa inni, np. protestanci. Chcieli być traktowani na równi z katolikami, używali więc klas szkolnych, które coraz bardziej były niszczone. Dlatego ministerstwo oświaty wydało zakaz używania szkolnych budynków do niedzielnych modlitw. Wtedy spotkaliśmy się wszyscy, aby przedyskutować to zarządzenie. Byliśmy zadowoleni z tego zakazu, bo to zmobilizowało katolików do twórczego myślenia i działania. Postanowiliśmy wybudować kaplicę, więc kolejne zebranie dotyczyło szczegółów budowy. Po dwu czy trzech tygodniach wszystko zostało ustalone. Sołtys ofiarował nam ziemię, a ja stosowny dokument przedstawiłem w diecezji.
Zaczęliśmy organizować piasek, cement i inne materiały budowlane. W soboty przychodzili uczniowie i robili cementowe pustaki. Ja przez cały tydzień podlewałem je wodą, bo wtedy cement znacznie lepiej wiąże. Do budowy kaplicy przyczynili się różni ludzie na wiele sposobów. Robotnicy przywozili piasek dwa razy w tygodniu, buldożer zrównał pagórek, a brat Ilia Gilbert ciekawie zaprojektował kaplicę. W jednym z rogów była wnęka na ołtarz, co sprawiało, że nie zabierał on miejsca na sali.
Sala miała 160 miejsc siedzących. Siedzenia były zrobione z bloków cementowych, co uchroniło je przed kradzieżą. Prosty ołtarz wykonano także z bloków. Skromna bielizna ołtarzowa i liturgiczna w zupełności wystarczała. W Zambii generalnie ludzie obywają się bez rzeczy niezbędnych, w tym przypadku wyposażenia ołtarza. Natomiast kościoły są czyste i uporządkowane. Dach pokryto materiałem z azbestu. Jest on szkodliwy dla zdrowia, ale w całej Zambii do tej pory produkuje się azbest, chociaż jest coraz większa świadomość w tym względzie. Teraz kupują go zasadniczo ludzie biedni.
Tak więc w ciągu miesiąca powstała kaplica. Odtąd wszyscy uczniowie i studenci z Secondary School (szkoły średniej), a także w porze deszczowej okoliczna ludność modlili się w nowej kaplicy.
Cdn.
O. Jan Kiełbasa SJ,
były misjonarz z Zambii
POWRÓT DO „PAMIĘTNIK Z ZAMBII”.
________________________
1. Przyp. red. na podstawie: Companions in Mission (maszynopis w Zambii, na prawach rękopisu).