POCZĄTKI POLSKIEJ MISJI W CHINGOMBE. OJCIEC JAN LAZAREWICZ SJ, CZĘŚĆ I
W roku 1928 zaraz po moim przyjeździe z Polski otrzymałem przydział do Chingombe. W tamtym czasie była to placówka straszliwie odcięta od świata. Trzeba było do niej iść co najmniej 40 mil. Poprzez strome góry i wąwozy schodziło się do głębokiej i bardzo gorącej doliny. Wędrowałem wówczas z dwiema Siostrami Służebniczkami, które z naszą grupą przyjechały z Polski. Przewodnikiem był przysłany z Chingombe brat Andrzej Jędrzejczyk.
Na powitanie nowych misjonarzy przed domem czekała olbrzymia, niemal posągowa postać starca ubranego w białą sutannę, z dużym krzyżem na szerokiej piersi. Postać miała dużą, okrągłą twarz ozdobioną srebrną, majestatycznie rozczochraną brodą. Spośród krzaczastych brwi patrzyły dziwnie głębokie oczy. Patrzyły gdzieś w dal, dla innych nieuchwytną i nieznaną, to znów odruchowo wznosiły się w niebo, zapewne do Boga… Chyba nie inaczej wyglądali biblijni patriarchowie i prorocy. Był to ojciec Jan Lazarewicz, pionier naszej Misji, budowniczy i długoletni przełożony stacji misyjnej w Chingombe.
Z MOZAMBIKU DO RODEZJI
Ojciec Lazarewicz wyjechał z Polski na początku 1910 roku na kwitnącą ongiś misję w portugalskim Mozambiku. Pod koniec tego samego roku w Portugalii wybuchła rewolucja, której huragan nie oszczędził nawet misji w portugalskich koloniach. Misjonarze rozproszyli się po różnych częściach świata. Ojciec Lazarewicz schronił się u Ojców Białych w Nyasalandzie. Wiedząc jednak, że nie ma widoków na wzniesienie misji w Mozambiku, przeniósł się na terytorium Północnej Rodezji. Tu spotkał się z ojcem Władysławem Bulsiewiczem, który także uszedł z Mozambiku.
Obaj misjonarze, świadomi swego posłannictwa, osiedlili się około dwóch mil na zachód od rzeki Luangwy,która oddziela Mozambik od Rodezji. Miejsce było urocze – nad brzegiem strumyka, którego źródło biło opodal, wśród trudnych do przebycia gąszczy, przeplatanych wysokimi i majestatycznymi drzewami mahoniu. Tu i ówdzie w gąszczu tym rosły grube i niekształtne baobaby, jakby stare, zapomniane bożyszcza. Istny małpi raj!
Tu nasi pionierzy postawili sobie chatę z pali oblepionych gliną. Dach pokryli leśną trawą. Tak zrodziła się pierwsza placówka Polskiej Misji zwana Katondwe. Okoliczna ludność żyła w ciemnościach pogaństwa. W dzień słońce zalewało ten egzotyczny świat niemiłosiernym żarem, a nocami rozlegały się ryki lwów, upiorne wycia hien i szakali. Na majdanach murzyńskich wiosek jakimś tajemniczym rytmem huczały bębny, którym wtórowały dzikie wycia czy spazmatyczne śmiechy tanecznych korowodów.
PIONIERSKIE ZMAGANIA
W takim otoczeniu i warunkach ojciec Lazarewicz rozpoczynał siejbę ewangeliczną. Swym gorliwym i gorącym sercem misjonarskim oraz daleko sięgającym wzrokiem objął całą tę pogańską krainę i postanowił zdobyć ją – choćby za cenę życia – dla królestwa Bożego. Zabrał się zaraz do pracy. W skrajnym ubóstwie, głodzie i pragnieniu, w upale słonecznym ponad wszelką miarę, wśród niebezpieczeństw grożących ze strony dzikich zwierząt czy związanych z tropikalnymi chorobami, przebiegał on niezmordowanie wioski pogańskie, głosząc, że przybliżyło się królestwo Boże.
Najpierw zjednywał sobie naczelników szczepów i wójtów wiosek – to dobrym, pochlebnym słowem, to cierpliwym przekonywaniem, czasem nawet podarkiem. Przecież od humoru czy kaprysu tych ludzi zależało wiele: prawo założenia szkółki i nauczania katechizmu.
Większość godziła się chętnie, nawet sami chodzili na nauki i zapisywali się do katechumenatu. Z kolei inni mieli zastrzeżenia.„Dobrze, ojcze – mówił na przykład pewien królik – głoście sobie waszą naukę. Ale dowiaduję się, że zakazujecie tego i owego… Jeśli z waszej nauki skreślicie szóste i dziewiąte przykazanie, to do reszty nie mamy zastrzeżeń”.
UPARTY „WŁADCA” MUSI I TAK USTĄPIĆ
Znaleźli się i tacy „władcy”, którzy wbrew wołaniu ludu o szkołę, sprzeciwiali się jej przez długie lata. W takich wypadkach ojciec Lazarewicz nigdy nie dawał za wygraną. Szturmował do nieba o zmiękczenie serc, a ze swej strony próbował wszystkich sposobów.
Jeden z pierwszych katolików w Katondwe opowiadał bardzo obrazowo następujący fakt. Pewien wpływowy królik uporczywie odmawiał zgody na szkółkę i ewangelizację swojego „królestwa”. Po wyczerpaniu wszystkich środków ojciec Lazarewicz rozłożył się obozem przed królewską chatą i oświadczył, że nie odejdzie stąd, dopóki królik nie zgodzi się na jego prośby.„No dobrze – odburknął ironicznie władca – siedź sobie tak długo, aż ci się sprzykrzy”.
Zapadł wieczór. Królik po sutej wieczerzy, którą z czcią podały mu żony, i po wypaleniu pękatej fajki na trzcinowym cybuchu udał się do chaty na spoczynek. Ucichły już wieczorne rozhowory przy ogniskach. Nadchodziła coraz głębsza noc. Północ… Ojciec Lazarewicz wstaje, ubiera się w długą białą sutannę i z krzyżem w ręku jak duch sunie do chaty królika. „Kto tam i czego?” – krzyknął przerażony władca. Ojciec Lazarewicz głosem groźnym, a głębokim – jakby nie z tego świata – prosi i żąda zgody na szkołę. Sądem Bożym grozi! Ale zatwardziały poganin, ochłonąwszy ze strachu, nie dał się zbić z tropu!
Wczesnym rankiem misjonarz odprawił na pogańskim podwórku pod drzewem Najświętszą Ofiarę i usiadł sobie na podróżnym krześle, odmawiając brewiarz czy różaniec. Królik wyszedł z chaty jakiś niewyspany i zdenerwowany. Rzucił na misjonarza ponure i złe spojrzenie i przez cały dzień nic nie mówił. Następnej nocy ojciec Lazarewicz powtórzył, tylko natarczywiej, tę samą scenę co wcześniej, ale dalej bez skutku. Dzień znowu zszedł na upartym i jak ciemna chmura ponurym milczeniu obu stron.
W trzecią noc ojciec Lazarewicz przypuścił kolejny atak do tej twardej duszy. Królik zareagował: „Bambo – Ojcze, postawcie sobie nie jedną, ale tyle szkół, ile chcecie, tylko nie przychodźcie do mnie w nocy, bo moje serce umiera ze strachu”. Tego ranka ojciec Lazarewicz z rozpromienionym obliczem odprawił dziękczynną Mszę św. Królik wyszedł ze swej chaty z twarzą pogodniejszą i jakby kamień spadł mu z serca przyjaźnie pozdrowił misjonarza. Ojciec Lazarewicz z wielką wdzięcznością uścisnął mu dłonie, posadził koło siebie, aby już zgodnie omówić w szczegółach sprawę budowy szkół.
PRZYBYCIE OJCA APOLONIUSZA KRAUPY
Pod koniec 1913 roku na Misje przybył z kraju ojciec Apoloniusz Kraupa SJ wraz z braćmi Wojciechem Paczką i Leonem Kodrzyńskim. Ojciec Kraupa zaraz objął rządy w stacji misyjnej. Nowi misjonarze przywieźli z sobą nieco ubrań, pościel i bieliznę oraz kilka zwojów płótna, a więc materiały niezmiernie wówczas wartościowe. W liście do ówczesnego prowincjała, ojca Piotra Bapsta, ojciec Kraupa pisał między innymi o tym, że „Ojcowie nasi są tu bardziej obdarci niż dziady odpustowe”, mógł więc tych biedaków nieco przyodziać.
Po przybyciu ojca Kraupy Misja zaczęła się organizować i nabierać realnych kształtów. Z początkiem 1914 roku ojciec superior z bratem Pączką i ojcem Lazarewiczem (pod jego naciskiem) udał się o pięć dni drogi na północ od Katondwe, by obejrzeć teren pod nową stację misyjną w Chingombe. Ta nowa placówka czekała już na będących w drodze z Europy misjonarzy: ojców Stanisława Hankiewicza i Felicjana Czarlińskiego oraz brata Franciszka Packa. Po oględzinach na nowej stacji został brat Pączka, a ojcowie wrócili do Katondwe. Ten „pustelnik” wybudował na tak zwanym Pączka Hill kaferskie* chaty mające być rezydencją dla jadących z Europy misjonarzy, a z miejscowego kamienia postawił „kościół” o trzech nawach z trzema ołtarzami – i ma się rozumieć – z chórem. Wszystko to jednak nie większe od zwyczajnej izby. Zamiast cementu i wapna użył gliny. Takie to prymitywne były początki Chingombe…
Tymczasem w Katondwe ojcowie Lazarewicz i Bulsiewicz dzielą pomiędzy sobą teren apostolstwa: jeden na zachód i południe, drugi na wschód i północ, zaczynając jakieś święte współzawodnictwo: który prędzej, który więcej, który dalej i lepiej… Mimo że na świecie szaleje I wojna światowa, której skutki i w dżungli afrykańskiej dają się misjonarzom we znaki, ojciec Kraupa z bratem Kodrzyńskim rozbudowują Katondwe. Zakładają szkoły, warsztaty, internat dla chłopców. Krótko mówiąc, ruch i śmiałe spojrzenie w przyszłość.
OWOCE MISYJNEJ SIEJBY
Kilkuletnia siejba ojców Lazarewicza i Bulsiewicza zaczyna wydawać owoce. „Bambo Lazaro” przygotowuje grupę katechumenów do chrztu św. Któregoś dnia przedstawia ją ojcu Kraupie ze słowami, które bardzo dobitnie wypowiedział: „Oto czarne dzieci Boże!” Katechumeni stali zaś jak mur, czarni jak węgiel, o silnych a krępych muskularnych ciałach, ledwie czymś przepasani na biodrach. Dość łobuzersko łypali białymi oczyma. Ojciec Kraupa, który miał duże poczucie humoru, objął ich bystrym wzrokiem i dość długo kręcił nad nimi głową.
Ojciec Lazarewicz wcale niezrażony powątpiewaniem w wartość jego „dzieci Bożych”, a wiedząc, że ojciec superior ma zapas płótna z Polski, zawołał jakby zaklinającym głosem, w którym czuło się prośbę: „Ojcze, ci ludzie naprawdę chcą Boga. Boga chcą, ale są nadzy, nadzy są! Płótna, płótna po kawałku im dajcie!” Warto podkreślić, że „Bambo Lazaro” miał zwyczaj powtarzania pewnych słów czy krótkich powiedzeń, gdy chciał podkreślić ważny szczegół. Oczywiście, że na taką prośbę katechumeni otrzymali po kawałku płótna, a ich ojczulek był superiorowi ogromnie wdzięczny. Chciał bowiem w jakiś sposób upamiętnić ten wielki dla jego „czarnych dzieci Bożych” dzień – dzień chrztu św.
Tak mijały lata pełne prac, trudów i radości misjonarskiego życia. Pod koniec 1917 roku Katondwe miało pod swoją opieką już dziesięć szkółek i 400 uczących się w nich dzieci. Wojna się skończyła, dla Misji zaświtała nadzieja, odsłoniły się coraz obszerniejsze horyzonty dla misyjnej działalności. Aż tu pod koniec 1919 roku uderza grom, który – jak twierdzi wielu – decydująco zaważył na losach naszej Misji. Oto 9 grudnia, po krótkiej chorobie tropikalnej, zmarł ojciec Kraupa, w którego zapale i zdolnościach młoda Misja pokładała wielkie nadzieje. Tydzień po nim odszedł z tego świata ojciec Bulsiewicz, serdeczny przyjaciel ojca Lazarewicza i jego współpracownik od samych początków. Można sobie wyobrazić, jak wielkim smutkiem i niepokojem ścisnęło się i zapłakało serce ojca Lazarewicza, gdy trumny z tymi dwiema drogimi mu osobami kładziono do grobowca na wieczny spoczynek.
STACJA MISYJNA W CHINGOMBE
Po ojcu Kraupie przełożeństwo w Katondwe objął ojciec Felicjan Czarliński z Chingombe, a jego miejsce w Chingombe zajął ojciec Lazarewicz. Chcąc krótko scharakteryzować dokonania ojca Lazarewicza na nowej placówce, można powiedzieć, że zastał Chingombe gliniane, a zostawił murowane. Stacja ta została założona u podnóża dość wysokich i bardzo pięknych gór, u wejścia do doliny, która rozszerzając się, biegnie z zachodu ku południowemu wschodowi. Jest obwarowana ze wszystkich stron stromymi górami, tworząc jakby olbrzymie jezioro. Tylko w jednym miejscu tej otoczonej pasmem gór doliny, od południa, jest wąska wyrwa, którą z doliny na szeroki świat przepływa rzeka Lunsemfa.
Istnieje podanie, które dziś geolodzy zdają się potwierdzać, że kiedyś, bardzo dawno temu, dolina Luano – taka jest jej urzędowa nazwa – rzeczywiście była olbrzymim jeziorem, które od południa zrobiło sobie otwór przez góry. Powierzchnia tej doliny, pofałdowana wzgórzami i wyrwami od wody gwałtownie spływającej w porze deszczowej, jest poprzerzynana strumykami i kilku większymi rzekami, w których żyje mnóstwo krokodyli i hipopotamów. Dolina Luano, jak zresztą cała Rodezja, mieni się zielenią przeróżnych afrykańskich drzew i krzewów, nad którymi górują pojedynczo lub grupowo wachlarzowate palmy. Jeszcze dzisiaj jest tu sporo dzikiego zwierza: zebry, bawoły, kilka gatunków antylop, lwy, lamparty, hieny i sporo słoni. Dzięki obfitości wody, zwłaszcza bliżej rzek, i żyznej glebie ten dziki – jakby rajski zakątek jest stosunkowo dość licznie zamieszkany.
Klimat, dzięki zamkniętej dolinie i niskiemu położeniu w stosunku do poziomu morza, jest gorący, duszny i niezdrowy, zwłaszcza w porze letniej – deszczowej, z najwyższą temperaturą w listopadzie przed deszczami. Ktoś powiedział, że gdyby chcieć postawić świątynię słońcu, to w dolinie Luano jest idealne miejsce. Bo też słońce praży tu tak niemiłosiernie, że wszystko musi się przed nim ugiąć, a biada temu, kto by sobie pozwolił zbytnio z nim poigrać…
Czas zakładania na tych terenach nowej stacji misyjnej nie był najlepszy. Był to rok wybuchu wojny. Nowo przybyli misjonarze byli podwładnymi austriackimi, więc władze angielskie Rodezji ogromnie krępowały ich swobodę poruszania się po tym terenie, zwłaszcza na początku. Misjonarze żyli w skrajnej biedzie, odżywiając się kaferskim* prosem, dzikim ryżem i bananami. Nękały ich też tropikalne choroby. Mieszkali w murzyńskich chatach, które miały być jedynie tymczasowym schronieniem. Mszę św. odprawiali w szopie „bydłu przyzwoitej”. Na podwórzu pomiędzy chatami palił się „wieczny ogień” zawsze podsycany, by nie zgasł. Gdyby zabrakło zapałek, czym choćby fajkę zapalisz? W takich warunkach nie mogło być mowy o intensywnej i systematycznej pracy misjonarskiej.
PĄCZKA HILL
Ojciec Lazarewicz, obejmując rządy w Chingombe, zastał tam powyżej opisany stan. Powodów ku temu, jak widzieliśmy, było wiele. Niedaleko od pierwotnego miejsca zamieszkania, na „Pączka Hill” wznosi się skalna góra, stożkowata jak piramida, dostępna tylko z jednej strony. Ojciec Lazarewicz nazwał ją Golgotą i na jej szczycie postawił drewniany wysoki krzyż – z daleka widne godło zbawienia. Z wysokości Golgoty jego wzrok obejmował te dalekie i szerokie pola, czekające ewangelicznej orki i siejby, a z piersi wydobywało się gorące westchnienie i prośba do nieba, aby zadanie, które go czeka, umiał wykonać.
Jak przed laty w Katondwe, tak i tu ojciec Lazarewicz z energią zabrał się do dzieła. Zjednał sobie najpierw królika i książęta tej ziemi. Tylko że tu Dobra Nowina nie była czymś zupełnie nowym. Mimo nieprzychylnych warunków w okresie wojny, ze wzgórza Pączki promieniowało światło wiary i kiełkowało ziarno prawdy zasiane przez ojców Czarlińskiego i Hankiewicza. Grunt był przecież podatny: miejscowa ludność jest prosta, pogodna, wręcz dziecinna. Opierając się na już wykonanej pracy, „Bambo Lazaro” zorganizował szkółki katechetyczne, w których uczono czytania, pisania, a przede wszystkim prawd wiary. Z braku własnych katechistów „pożyczył” kilku od Ojców Białych, zanim nie przygotował swoich. W tym właśnie celu założył na Misji internat, a sam całymi tygodniami podróżował po wioskach w niesłychanych trudach, niewygodach i przygodach.
Jedna z tych przygód to spotkanie oko w oko z lwem, który wprawdzie mruczał złowrogo, ale ostatecznie ustąpił z drogi! Kiedyś ojciec Lazarewicz natknął się na stado słoni, ale zawczasu zdołał obejść je z daleka. Nocował w niskich i ciemnych, pełnych robactwa chatach kaferskich*. Kiedyś najadł się strachu, bo do wnętrza chałupy dobierał się lampart. Sam opowiadał, że kiedyś nocował w chacie tak niskiej, że nie można było w niej nawet stanąć, a w dodatku miała ona dziurawy dach. Chata stała kawałek za wsią. Nagle „wśród nocnej ciszy” daleko rozległ się ryk lwa. „Zerwałem się – mówi – jak żandarm, jak żandarm z rewolwerem w ręku, z palcem na cynglu, a ta bestia ryczy jak syrena okrętowa – coraz bliżej i bliżej. Gdy lew był już blisko, odłożyłem rewolwer, a wziąłem do ręki koronkę… Lew minął moją «fortecę», a poszedł do wsi na kozy!”.
ROZBUDOWA MISJI W CHINGOMBE
Drugim zadaniem ojca Lazarewicza – obok apostolstwa – była rozbudowa stacji Chingombe na wzór wspaniałych misji w Mozambiku, które wskutek rewolucji portugalskiej musiały upaść. A więc obszerny dom murowany, kościół, szkoły i warsztaty. Jak na owe czasy, w takim oddaleniu od wszelkiej cywilizacji, było to zadanie ponad ludzkie siły. Tylko że ojciec Lazarewicz, dusza prosta, ale wielka, szedł ku upatrzonemu celowi z jakimś fanatycznym uporem, z optymizmem i amerykańskim rozmachem. Z głębi wiary religijnej tryskała dziecięca nadzieja w Opatrzność Bożą i niczym niezachwiana ufność. A gdy czasem zetknął się z krytycznym poglądem na temat swoich poczynań czy naprawdę trudnych do przeprowadzenia planów, wtedy z pewnym podnieceniem odpowiadał: „Ludzie, ludzie, wiary nie macie!” A wskazując szeroką swą dłonią na niebo, dodawał: „Tam, tam, u Tego wszystko jest możliwe!”
Opatrzność Boża dała naszej Misji od samego początku pełnego poświęcenia i dużego talentu, dziś już zmarłego, brata Leona Kodrzyńskiego, który po skończeniu prac w Katondwe i Kapoche przybył do Chingombe. I wtedy plany ojca Lazarewicza stały się rzeczywistością. Powstał dom ojców – wielki, piętrowy, murowany, kryty dachówką produkcji brata Leona. Następnie kolej na szkoły, warsztaty i inne zabudowania gospodarskie. Na końcu stanął obszerny dom Boży – kościół pw. Matki Boskiej Bolesnej.
Prace budowlane trwały jednak kilka lat. W upale tutejszego słońca robota szła powoli, a fundusze nieraz wyczerpały się do ostatniego grosza, więc trzeba było wstrzymać budowę. Żeby jakoś związać koniec z końcem, ojciec Lazarewicz posunął oszczędzanie na codzienne potrzeby do ostatecznych granic. Wszyscy coraz mocniej zaciskali pasa i chodzili w zniszczonych ubraniach. „Cierpliwości, cierpliwości – nawoływał ojciec superior. – Jak już skończymy budowę, będziemy sobie żyli jak panowie. Na porcelanowych talerzach będą nam podawać jedzenie, na piernatach będziemy spali, ale teraz do dzieła, jeszcze do dzieła!” I dzieło rosło duchowo i materialnie, w straszliwym upale dnia, w znoju przeogromnym, w ofierze i poświęceniu całego jestestwa.
SEKCIARZE
Na pięknie kiełkujące pole misyjne ojca Lazarewicza wdarł się nieprzyjaciel, aby zasiać kąkol: sekty i sekciarze. Niektórzy z nich przyszli na teren Północnej Rodezji razem z pierwszymi misjonarzami katolickimi. Po pierwszej wojnie światowej – niczym jakaś inwazja – zwalili się sekciarze z całego świata, różnych odcieni i barw!
Niektórych sekciarzy znamionuje jakaś złośliwa agresywność przeciwko Kościołowi katolickiemu. Wpaść gdzieś znienacka jak wilki, zbałamucić, podburzyć, olśnić mirażem bogactwa czy wysokiej nauki albo zastraszyć aroganckim tupetem prosty i mało jeszcze religijnie uświadomiony lud – oto sekciarska taktyka.
Ciężka jest dola misjonarza, który w tak niebezpiecznym momencie gdzieś się zapatrzył albo nie zdołał się przeciwstawić! Ojciec Lazarewicz jednak czuwał. Na pierwszą wieść o intruzach pakował podróżne manatki i na front! Sytuacja w Chingombe stała się poważna. Ówczesny królik M’Boroma, wielki pochlebca rządowy i oportunista, zaczął bardzo sprzyjać nowym „apostołom”, tym bardziej że na czele ich akcji misyjnej stał pan Grey (popierany przez rząd), sławny potem w kraju organizator i misjonarz. Za królikiem zaczęli już iść niektórzy naczelnicy wsi. Ojciec Lazarewicz swoją powagą i wymową niemal zaklął ludzi, aby nie dawali posłuchu sektom. Po ciężkiej i długiej przeprawie z królikiem skłonił go wreszcie, że sekciarze nie otrzymali pozwolenia na otwarcie szkół, jako że ludność już ma szkoły katolickie.
W one dni ojciec Lazarewicz nie jadł, nie spał, schudł i postarzał się znacznie. Rysy jego twarzy nabrały wyrazu surowej powagi i jakiejś zaciętości, ale batalię wygrał na całej linii! Sekciarze wprawdzie próbowali jeszcze tu i ówdzie szczęścia, ale w wielu miejscach ludność dała im należytą odprawę. Widząc więc, że już grunt stracony, w „świętym oburzeniu” strzepali proch ze swych nóg i odeszli. Odeszli może i dlatego, że tam im było za gorąco.
Br. Józef Boroń SJ
OJCIEC JAN LAZAREWICZ SJ, CZĘŚĆ II
SIOSTRY Z POLSKI
_______________
* Kafrowie – odłam szczepu Bantu zamieszkujący wschodnie wybrzeży Afryki Płd. Nazwa pochodzi od arabskiego słowa „kafir” – „niewierny” i została nadana przez arabów w czasie wojen kolonialnych prowadzonych przez Burów i Brytyjczyków z Zulusami i Khosa XVIII-XIX w. (zob. Encyklopedia PWN). Mężczyźni kafrów zajmują się pasterstwem, kobiety rolnictwem.