ZAMBIJSKIE WSPOMNIENIA – WIDZIANE BEZ „OKULARÓW” MISJONARZA
Patrząc z perspektywy czasu, myślę, że mój wyjazd do Zambii mieścił się w planach Opatrzności, bo od początku Bóg temu jakoś sprzyjał. Jestem pewna, że nikt nie zna nas lepiej niż On i że Bóg spełnia najskrytsze marzenia naszego serca, chociaż niekoniecznie tak, jak sami byśmy sobie to wyobrazili.
DZIECIĘCA FASCYNACJA MISJAMI
Kiedy byłam w szkole podstawowej, czytałam książki o misjonarzach i byłam nimi zauroczona. Przez moment zastanawiałam się nawet, czy jako świecka misjonarka nie wyruszyć w głąb afrykańskiego lądu, ale zabrakło mi chyba odwagi, a potem stwierdziłam, że z takim „bezużytecznym” zawodem jak mój (jestem z wykształcenia plastykiem) na misjach nie ma co robić. Dodam tylko do tego wątku, że na patronkę bierzmowania wybrałam sobie Małą Tereskę, a jedynym atutem, który wtedy za nią przemówił, były słowa „patronka misji”.
Mijały lata, sporo lat… Poznałam ojca Andrzeja Leśniarę. Po kilku latach znajomości zaproponował, bym wraz z jego bratem Henrykiem przyjechała do pomocy w dokumentacji koncertu muzyki ludu Tonga, który organizują tam od kilkunastu lat. Tak się złożyło, że nie mieli żadnego wolontariusza z Europy na ten czas. Bardzo się ucieszyłam, ale ponieważ niczego w życiu nie robię za wszelką cenę, stwierdziłam: „Boże, jeśli tak chcesz, to znajdź fundusze na bilet” i znalazł… Mój „bezużyteczny zawód” przez cudowne „zbiegi okoliczności” i kupców na moje wyroby zarobił fundusze na wyjazd.
NA CZARNYM LĄDZIE
Po wyjściu z samolotu poczułam się…jak na patelni. Nie przez panujący upał (był wieczór, temperatura w sam raz), ale przez to, że byłam biała. Sporo w życiu podróżowałam, ale nie byłam jeszcze w takiej sytuacji, żebym tak mocno była widoczna. Z moim kolorem skóry nie dało się „zgubić” w tłumie. Jak na osobę, która nie lubi się za bardzo wyróżniać, poczułam się trochę nieswojo. Dziwne doświadczenie – byłam inna.
Pierwsza noc spędzona w Kasisi minęła szybko. Gdyby nie jaszczurki i pająki biegające po ścianach, byłoby całkiem normalnie. Henryk „wyczyścił” swój pokój z intruzów, a ja z pająkami dałam sobie spokój, mając nadzieję, że jeśli szczelnie wcisnę moją moskitierę pod materac, to żadne z tych stworzeń nie zakłóci mojego snu. I tak też się stało. Rano dowiedzieliśmy się od ojców, że trzeba się cieszyć z takich „gości”, bo one zjadają komary. Do końca pobytu uwzględnialiśmy te rady.
MSZA WZRUSZEŃ
Nazajutrz w Kasisi niedzielna Msza św., razem z dziećmi z sierocińca prowadzonego przez Siostry Służebniczki Najświętszej Marii Panny Niepokalanie Poczętej, była bardzo mokra… Bynajmniej nie przez deszcz, który o tej porze roku tam nie pada, ale przez wzruszenia. Dobrze, że siostra siedząca obok podarowałami chusteczkę do nosa. Ile mogłam, przełykałam łzy, ale w pewnej chwili zaczęły się już wylewać. Dziecibyły wspaniałe! Takie grzeczne, takie piękne w swoim modlitewnym zaangażowaniu i takie biedne w swoimsieroctwie i chorobach…
Nie byłam sama w tych wzruszeniach, bo Agnieszka, która przyjechała z mężem jako wolontariuszka leczyć dzieciakom zęby, wyszła jeszcze bardziej spłakana. Trudno to opisać. W Polsce miałam kontakt z dziećmi ze świetlic środowiskowych, z uczniami w trudnych sytuacjach rodzinnych, ale widząc to wszystko, nie było łatwo powstrzymać łez. Wszystko wzmacniał jeszcze kontrast między szczęśliwą, radosną, beztroską czteroletnią córeczką Agnieszki, o włosach jasnych jak len, a tymi maluchami, które nie miały blisko rodziców i trzymały się nawzajem za ręce. Dwa różne światy…
Siostry podziwiam. Z takim spokojem, miłością i zaangażowaniem opowiadały o swojej pracy, że byłam pewna Bożego dzieła i misji w tym miejscu, bo po ludzku ciężko byłoby mieć siłę na tyle biedy i cierpienia. A to dopiero początek…
W DRODZE DO CHIKUNI
Po obiedzie pojechaliśmy dalej, do miejsca naszego przeznaczenia, którym było Chikuni. Europejczykowi trudno byłoby uwierzyć, że 150 km można pokonywać na głównej drodze krajowej, w normalnych warunkach, przez cztery godziny, ale tak było. Fakt, że fragmentami droga się kończyła, szła obok i przypominała klepisko, był dla mnie jeszcze zrozumiały, u nas też czasami coś się naprawia i są objazdy. Większy dyskomfort wywoływała u mnie jazda od lewej do prawej strony jezdni, bo były takie dziury, że w trosce o samochód robili tak wszyscy. Trzeba było tylko zdążyć przed nadjeżdżającym z naprzeciwka tirem. Początkowo mocno się zastanawiałam, czy jest tam prawo- czy lewostronny ruch. Po południu dotarliśmy do miejsca przeznaczenia, na szczęście w całości.
Wieczorem wraz z dziewczętami z Mukanzubo zaczęliśmy przygotowywać banner z hasłem koncertu. Tutaj należą się wyjaśnienia. Napis długi na kilka metrów należało napisać na płótnie i pomalować emulsją. Tu nie ma poligrafii ani wielkoformatowego ksero. Ostatnio takie rzeczy robiłam 26 lat temu, będąc na Ukrainie, kiedy musieliśmy zrobić reklamy dla teatru, mając tylko szary papier i kawałki ceraty dla zabezpieczenia „reklam”. Tutaj było całkiem nieźle. Ojciec Andrzej zainstalował rzutnik i to bardzo ułatwiło pracę. Przyznaję, że mój całkiem „bezużyteczny misyjnie” zawód też jakoś się przydał.
SZKOŁA RADIOWA W NAKABWE
Czytaj dalej …