BY GODNIE ZASTĄPIĆ WIELKIEGO RODAKA
Na Madagaskar przyjechałem w 1987 roku. Pracowałem w różnych miejscach i pełniłem różne funkcje. Byłem proboszczem w Ambositra, kapelanem szpitala uniwersyteckiego w stolicy kraju – Antananarivo, pomocnikiem proboszcza w Anjozorobe, ministrem i ekonomem we wspólnocie jezuitów i w szkole św. Michała w Antananarivo. Jak policzyłem, najwięcej jednak czasu spędziłem w Fianarantsoa.
Po raz pierwszy trafiłem tu w roku 1992, po powrocie ze studiów teologicznych w Rzymie. Wtedy to zostałem skierowany do pracy w rezydencji biskupiej, gdzie przez 8 lat byłem ministrem i ekonomem. Po raz drugi zamieszkałem w tym mieście na kolejne 2 lata i zostałem ministrem i ekonomem domu rekolekcyjnego. Nie przypuszczałem, że w niedługim czasie znowu tu wrócę. W 2017 roku przełożeni zdecydowali, że obejmę stanowisko ministra i ekonoma wspólnoty oraz Szkoły św. Franciszka Ksawerego właśnie w tym mieście. W ostatnim czasie często pomagałem w pracy kapelanowi szpitala w Maranie – ojcu Michałowi Rabialahy, jako że jest to człowiek już bardzo wiekowy (ma ponad 90 lat), schorowany i prawie niewidomy.
KAPELAN MARANY
Z Fianarantsoa do Marany jest tylko 7 km, więc bywałem tu często nie tylko na różnego rodzaju uroczystościach związanych z Ojcem Beyzymem. Wiele czasu spędzałem przede wszystkim na prywatnych „rozmowach” z Apostołem Trędowatych, Polskim Samarytaninem. Właśnie tutaj, przy jego sarkofagu, znajdowałem odpowiedź na wiele pytań i rozwiązanie wielu problemów. Nigdy jednak nie śniło mi się nawet, że kiedyś trafię do Marany na stałe.
31 lipca 2019 roku o. Fulgence Ratsimbazafy, nasz prowincjał, wezwał mnie do siebie i wręczył nominację na kapelana szpitala w Maranie. Widocznie tak było mi pisane. To dla mnie wielkie wyróżnienie, bo od czasów Ojca Beyzyma nie było w Maranie żadnego Polaka. Wyróżnienie, ale też wielkie wyzwanie, bo to miejsce przecież tak bardzo zobowiązuje – nie tylko ze względu na jego wyjątkowość, ale przede wszystkim ze względu na pamięć o naszym wielkim Rodaku.
POSŁUGA JAK ZA CZASÓW OJCA BEYZYMA
10 października (na dwa dni przed liturgicznym wspomnieniem bł. Jana Beyzyma) przeprowadziłem się do Marany. Mieszkam w domu, który wybudował Ojciec Jan. Odprawiam codziennie Mszę św. w kaplicy, gdzie patrzy na mnie Matka Boża Częstochowska, której obraz Ojciec Jan przywiózł z Krakowa i oprawił go w piękne, wyrzeźbione własnoręcznie ramy. Do Mszy św. używam kielicha i pateny – tych samych, których używał Ojciec Jan. Pan Jezus mieszka tu w tabernakulum wykonanym przez Ojca Jana i ozdobionym przez niego pięknymi rzeźbami. Codziennie – tak jak było to w zwyczaju ponad sto lat temu, za Ojca Jana – o godz. 16.00 odmawiam z chorymi różaniec. Spowiadam, udzielam sakramentu chorych, odwiedzam cmentarz, na którym spoczywają ci, których nawet po śmierci rodzina się wyrzekła, bo byli trędowaci…
Oprócz mnie mieszkają w Maranie siostry zakonne ze Zgromadzenia św. Józefa z Cluny i mój poprzednik – staruszek kapelan, który właśnie tutaj chce doczekać kresu swoich dni i spocząć na cmentarzu obok trędowatych.
NIEDOSTATEK NA WSZYSTKICH FRONTACH…
Oglądam to moje nowe „gospodarstwo” i widzę, że od stu lat niewiele się tutaj zmieniło. Budynek szpitala trzyma się całkiem nieźle, ale tak naprawdę dawno by mu się przydał kapitalny remont. Podziwiam siostry, które tutaj „rządzą”, że jakoś sobie radzą z codziennymi problemami, których nie brakuje. Szpital nie jest utrzymywany z dotacji państwowych. Istnieje i działa jedynie dzięki ofiarności darczyńców – głównie z Polski (tak zresztą, jak było za czasów Ojca Beyzyma). Brakuje pieniędzy na leki, opatrunki, nawszystko… Ale szpital wciąż trwa, bo Ojciec Jan – odchodząc do Pana – zostawił go w dobrych rękach, w rękach Czarnej Mateńki z Częstochowy. I to Ona troszczy się codziennie o wszystko.
REFLEKSJA GODNA SWEGO MIEJSCA I CZASU
Chodzę po ścieżkach Marany i na każdym kroku spotykam ślady obecności bł. Ojca Jana, czuję wprost fizycznie jego obecność. Myślę o tym, jak ciężko było mu tu żyć. W tym miejscu odosobnienia był zdany tylko na własne siły, a miał ich przecież tak niewiele. Nie miał samochodu jak dzisiejsi misjonarze. Nie było telefonu, internetu, elektryczności. Sam opatrywał rany chorych, leczył ich, karmił, sam dbał o to, by mieli co do garnka włożyć. A kiedy zachorował, po lekarską pomoc musiał iść piechotą aż do stolicy (ok. 400 km).
Myślę o Ojcu Janie i o tym, ile było w nim dobroci, cierpliwości. O tym, jak bezgranicznie potrafił ufać Bogu i równie bezgranicznie kochać bliźniego…
Cieszę się, że tu jestem, ale też boję się, bo wiem, jak mi daleko do cnót bł. Ojca Bezyma. Dlatego wszystkich Czytelników i Przyjaciół misji proszę o modlitewne wsparcie, bym mógł godnie zastępować naszego wielkiego Rodaka.
O. Józef Pawłowski SJ,
kapelan szpitala dla chorych na trąd
w Maranie