DROGA POWOŁANIA ZAKONNEGO I MISYJNEJ POSŁUGI. ROZMOWA Z GERARDEM KARASEM SJ, MISJONARZEM W ZAMBII
Jest 24 lipca 2024 roku. Przed południem odbieram telefon od ojca Gerarda. Pyta, czy może do mnie przyjść. Oczywiście. Jest w Polsce na wakacjach i przyjechał z podziękowaniem za misyjną pomoc. Zaczęliśmy rozmowę o początkach jego powołania i zakonnej drogi. Powołanie misyjne uświadomił sobie razem z Ludwikiem Zapałą. Byli wtedy nowicjuszami na wypoczynku w Piwnicznej. Odprawiałem Mszę św. dla wiernych w kaplicy św. Antoniego, zwanej Kaplicą Ludzi Gór, w piwniczańskim przysiółku Piwowarówka nad Piwniczną. Ówczesny proboszcz parafii, ks. prałat Ludwik Siwadło prosił mnie, abym w czasie wędrówek odprawiał Eucharystię w domach mieszkańców gór, osób chorych i niedołężnych. Tym razem była to Msza w kaplicy. Cudowny widok ludzi idących na Mszę wszystkimi okolicznymi ścieżynami. Niezapomniane wrażenie. Wtedy w tej kaplicy przedstawiłem wiernym nowicjuszy jako przyszłych misjonarzy. Chwyciło. Tam otworzyli się na misyjne powołanie ojciec Ludwik i ojciec Gerard.
Gerard Jan Karas urodził się 16 maja 1955 roku w Gliwicach. Syn Jana i Gertrudy z domu Hambura. Do zakonu jezuitów wstąpił 27 sierpnia 1975 roku. Nowicjat odbył w Starej Wsi. Święcenia kapłańskie przyjął 31 lipca 1985 roku. Studia teologiczne ukończył w Irlandii i na Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzymie. Na misje wyjechał jeszcze jako kleryk w 1980 roku. Pracuje w Zambii, gdzie był między innymi magistrem w międzynarodowym nowicjacie języka angielskiego w Lusace (od roku 1992), a także kapelanem i duszpasterzem akademickim przy Wyższej Szkole Nauczycielskiej św. Karola Lwangi w Chikuni (w latach 2006–2013).
Jakie były początki Ojca pracy w Afryce?
Wiążą się z pewnym zaskoczeniem, o którym opowiadałem już kiedyś na łamach „Misyjnego Szlaku”. Nasz ojciec prowincjał w Zambii zaproponował mnie i Ludwikowi Zapale dwa miejsca pracy: jeden z nas miał iść do Chikuni, drugi do Chomy. Wtedy dużo słyszałem o Chikuni, a prawie nic o Chomie. Pomyślałem, że Chikuni to miasto, zaś Choma to mała wioska. A ponieważ pochodzę z miasta, wolałem prace w mieście, więc szybko zgłosiłem się do Chikuni. Ludwik, który lubi naturę i tereny wiejskie, zgodził się na Chomę. Kiedy dojechaliśmy do Chomy, okazało się, że to 40-tysięczne miasto, a Chikuni to misja w wiosce położonej w buszu, 11 kilometrów od głównej drogi. Co prawda to dosyć rozbudowana misja, ale daleko od poczty, sklepów, nie mówiąc o innych atrakcjach. Byliśmy bardzo zaskoczeni, ale zostaliśmy przy pierwszym wyborze.
Początki zawsze są trudne. Dla nas wtedy wszystko było nieznane: nowa sytuacja, nowi ludzie, języki, klimat, żywność. Zdarzało się, że byliśmy rzucani na głęboką wodę i radźcie sobie… Jednak Pan pomagał. W 1980 roku, kiedy z Ludwikiem Zapałą przyjechałem do Afryki, byłem jeszcze klerykiem. Pracowałem w szkolnictwie. Słabo znałem miejscowe narzecza, dlatego na początku praca pośród Zambijczyków szła opornie, ale jakoś się udawało. Najpierw uczyłem w szkole średniej religii, historii, geografii i wiedzy o społeczeństwie. Jedno z miejscowych narzeczy tonga poznawałem, pracując w szkole w latach 1987– 1990. Miałem wtedy pomocnika Sebastiana, jednego z uczniów, który był też ministrantem i moje kazania tłumaczył na język tonga. Potem podawałem mu tylko punkty do moich homilii, a Sebastian sam je przygotowywał. Z czasem to on zaczął głosić kazania na odprawianych przeze mnie Mszach św. W końcu wstąpił do seminarium i został kapłanem. Został też wikariuszem generalnym w naszej diecezji i to ja musiałem go słuchać.
Jest Ojciec na misjach już czterdzieści pięć lat. Przez ten czas miał Ojciec wiele różnych zadań do wykonania i dzieł pod swoją opieką. Czym się Ojciec zajmował?
W 1992 roku zostałem magistrem nowicjatu w Lusace, stolicy Zambii. Mieliśmy wtedy sporo powołań – rocznie piętnastu nowicjuszy. To było dla mnie trudne zadanie, którego musiałem się uczyć, by w jak najlepszy sposób pomóc tym młodym ludziom w dojrzewaniu do powołania. Niełatwo było też decydować, kogo dopuścić do ślubów, a kogo nie. Pomagało wzajemne zrozumienie, szacunek, rozmowy i oczywiście modlitwa. Po czterech latach zostałem rektorem Niższego Seminarium Duchownego w południowej części Zambii. Mieliśmy od stu do stu dwudziestu seminarzystów – młodych katolików, którzy na swojej drodze do kapłaństwa uczyli się w niższym seminarium, czyli na poziomie szkoły średniej. Rektorem tam byłem do 2005 roku.
Potem przyszedł czas na rok sabatyczny. Postanowiłem wykorzystać ten czas na studia, by podwyższyć swoje kwalifikacje zawodowe. Wyjechałem do Irlandii i tam uczyłem się w pomaturalnej szkole nauczycielskiej, w zakresie religii i wychowania. Zdobyte tam kwalifikacje wykorzystałem jako wykładowca i duszpasterz w Wyższej Szkole Nauczycielskiej św. Karola Lwangi w Chikuni, w której kształcą się nauczyciele dla zambijskich szkół podstawowych. Pracowałem tam w latach 2006–2013 i po przerwie pracuję także obecnie.
Przez pewien czas był Ojciec także w Malawi.
Na początku lat dwutysięcznych jezuici zostali zaproszeni do podjęcia regularnej pracy apostolskiej w Malawi, kraju sąsiadującym z Zambią. Objęliśmy tam między innymi parafię i podjęliśmy działalność na rzecz ochrony naturalnego środowiska. Zaczęto też budowę nowej szkoły średniej z internatem w miejscowości Kasungu, około 140 kilometrów na północ od Lilongwe, stolicy Malawi. Ja miałem pomóc w przygotowaniu programu edukacyjnego i materiałów dla tej nowej szkoły. Oczywiście chętnie się tego podjąłem, bo moja praca apostolska w Afryce w głównej mierze polegała na zaangażowaniu w sektorze edukacji oraz formacji. Oprócz tego zadania wyznaczono mnie również na duszpasterza akademickiego różnych uczelni w Lilongwe i okolicy – funkcję tę pełniłem przez prawie dziesięć lat.
Codziennie odwiedzałem wtedy inną uczelnię: rolniczą, medyczną czy techniczną. Spotykałem się z młodzieżą, głównie katolicką (a to nie były uczelnie kościelne, tylko państwowe), odprawiałem Mszę św. i udzielałem sakramentów. Prowadziłem z młodymi ludźmi rozmowy i konsultacje na różne tematy, ważne dla studentów. Zawsze byłem mile widziany, a młodzi chętnie angażowali się w śpiew i ochotnie uczestniczyli w liturgii. Przy takich okazjach doświadczaliśmy dużo radości i umocnienia w wierze. Zależnie od okresu liturgicznego młodzież odmawiała różaniec czy drogę krzyżową w lokalnym języku chi-chewa. Przed egzaminami gorliwie odprawiali nowennę w intencji dobrych wyników.
Nasza działalność nie ograniczała się do Mszy św. i modlitw. Kiedyś studenci wyrazili pragnienie wycieczki nad jezioro Malawi w Salimie, 100 kilometrów od Lilongwe. Taki jednodniowy wypad sporo jednak kosztuje, sam dojazd jest bardzo drogi. Studenci wybrali podróż autobusem. By mniej zapłacić, wymyślili wycieczkę edukacyjną w ramach studium. Uczelnia pomogła. Potrafili wszystko dobrze zorganizować. Są niezwykle praktyczni. Podzielili się rolami i zadaniami. W ten sposób nabierają też wiary we własne siły. Bardzo miło ich wspominam. Przed moim wyjazdem z Malawi na pożegnanie podarowali mi T-shirt i ornat do odprawiania Mszy św.
W misyjnej pracy posługujecie się miejscowymi językami?
Tak, to bardzo ważne. Tylko że plemion zamieszkujących tereny Zambii, gdzie pracuję, jest ponad siedemdziesiąt. Jaki język wprowadzić do liturgii i szkół? To był problem pierwszych i następnych pokoleń misjonarzy. Ostatecznie wybrano między innymi trzy najważniejsze: wspomniany język tonga, nyanja i bemba. Język angielski jest tu oczywiście też językiem urzędowym.
Języki to chyba nie jedyne wyzwanie, z jakim mierzą się misjonarze w Afryce.
Życie codzienne w Afryce bywa trudne z wielu względów. Na przykład z powodu braku lekarzy i lekarstw. Medycyna praktyczna jest tu niezwykle uboga – aspiryna i coś przeciwbólowego. Nasza rzeczywistość w Afryce to malaria i cholera z powodu brudu. Choroby współczesne to HIV. W szpitalu w Katondwe pracują Siostry Służebniczki Starowiejskie i znana siostra Mirosława Góra, chirurg. Czasami korzystamy z ich pomocy. My służymy im posługą duchową i sprawujemy Mszę św., one sporadycznie leczą nas, misjonarzy, choć dzielą nas spore odległości. Głównie jednak siostry służą ubogim Afrykańczykom.
Trudy misyjne i wiek zostawiły już swoje ślady. W latach 2018–2019 musiałem przejść operacje biodra. Po badaniach w Niemczech operował mnie dr Biskup. Śmiałem się, że tylko biskup może operować księdza. Operacje się udały i znowu mogę normalnie funkcjonować, choć z wiekiem pojawiają się ciągle nowe dolegliwości. W Chikuni, w Zambii, gdzie obecnie mieszkam i pracuję, jest też szpital misyjny. Personel jest zawsze gotowy przyjść z pomocą, gdy pojawią się jakieś drobne niedomagania.
Czy takim wyzwaniem dla misjonarza z Europy nie jest też klimat panujący w Afryce?
Zambia ma klimat subtropikalny z trzema porami roku: gorącą i suchą (od połowy sierpnia do połowy listopada), deszczową (od połowy listopada do kwietnia) oraz chłodną i suchą (od maja do połowy sierpnia). W porze gorącej maksymalna temperatura wynosi nawet 45 stopni Celsjusza.
Co w tym klimacie można uprawiać?
Uprawia się przede wszystkim: kukurydzę, afrykańskie proso, orzeszki ziemne, maniok, ryż, herbatę, kawę, trzcinę cukrową i ziemniaki, w tym słodkie ziemniaki – bataty. Z owoców głównie: pomarańcze, cytryny, mandarynki, morele, ananasy, mango i banany. Z warzyw mamy jeszcze kapustę, pomidory, cebulę oraz różne rośliny liściaste.
Kiedy brakuje żywności, je się raz na dzień. W porze deszczowej miejscowi potrafią też łatwo znaleźć coś do jedzenia w buszu. Znają jadalne owoce rosnące na różnych drzewach. Kiedyś na palmie w pobliżu domu misyjnego siedzieli chłopcy i strącali z niej słodkie owoce, które dziewczyny zbierały. A my, misjonarze, przechodziliśmy obok tego drzewa i w ogóle nie zważaliśmy na te owoce. W porze deszczowej mieszkańcy zbierają też grzyby. Po pierwszym deszczu na powierzchnię wychodzą latające mrówki, które są jadalne i mają dużo protein. Oczywiście trzeba je najpierw usmażyć.
A jeśli chodzi o hodowlę zwierząt?
Hoduje się bydło – robocze woły, krowy oraz trzodę chlewną, kozy, owce, osły, kury, indyki. Koni raczej się tu nie spotyka. Jak wszędzie ludziom towarzyszą psy i koty. Dawniej więcej polowano, gdyż te tereny obfitowały w dziką zwierzynę, a jeziora i rzeki – w ryby.
Jak mieszkają Ojca wierni w Afryce?
W stacjach misyjnych, we wioskach, nasi parafianie mieszkają zazwyczaj w afrykańskich chatkach, których wnętrza są ubogie i ciemne. Prawie niczego tam nie ma. Na przykład nigdy nie widziałem w tych chatkach szafy. Ubrania wiszą na wieszaku albo na gwoździu. Całe życie toczy się na zewnątrz domu, przeważnie pod drzewem. Jedzenie przygotowuje się na ognisku, chyba że pada deszcz, to wtedy „kuchnia” przenoszona jest pod dach. Dom służy praktycznie tylko do spania. Także gości przyjmuje się na zewnątrz. Przynosi się wtedy krzesło, by przybyły mógł sobie usiąść. To znak szacunku, bo inni siedzą wokół niego na jakichś pniakach, skrzynkach albo po prostu na ziemi. Ludzie są tu bardzo gościnni. Każdy jest mile widziany, szczególnie misjonarz. To zaszczyt dla rodziny gościć misjonarza, kapłana, szczególnie białego. Dzieci mają wtedy wielką atrakcję: mogą dotknąć kogoś o innym kolorze skóry.
Jaka jest sytuacja społeczno-gospodarcza krajów, w których Ojciec posługuje?
Zambia jest bardziej rozwinięta gospodarczo niż Malawi, które opóźnione jest o trzydzieści lat. Ojciec Józef Moreau SJ, pionier misji katolickich na południu Zambii, położył duży nacisk na rozwój rolnictwa. Orka wołami i pługiem stała się więc na tych terenach normą, a w Malawi nadal króluje motyka. Podstawą upraw i wyżywienia jest w Zambii kukurydza. Ziemia jednak jest tu raczej marna, a dodatkowo klęski żywiołowe niszczą uprawy. W ostatnich latach w Zambii mamy suszę. Od stycznia do marca, kiedy powinno padać, nie ma deszczu, a to oznacza brak plonów i głód. Susza najmocniej uderza właśnie w rolnictwo. Ludzie mają problem, jak zapłacić za szkołę swoich dzieci, kiedy nie mogą niczego sprzedać ze swojego pola czy ogrodu, bo nic nie wyrosło. Innym problemem jest brak prądu, gdyż tutejsze kraje opierają swoją energetykę na elektrowniach wodnych. A jak nie ma wody, to nie ma też prądu. Częste wyłączenia prądu w ciągu dnia to norma. A słońce cały rok wschodzi tu około godziny 6.00 rano i zachodzi o godzinie 18.00, szybko więc robi się ciemno. Jednak ostatnio pojawiają się przy niektórych domach panele słoneczne.
A Malawi?
Jak wspomniałem, kraj ten został w tyle, nie tylko pod względem gospodarczym, lecz także kulturowym. Ludzie używają tu lokalnego języka chi-chewa i często nie znają angielskiego, bo po prostu nie był im tak potrzebny, jak w przypadku Zambii, gdzie – jak wspomniałem – mamy ponad siedemdziesiąt narzeczy i wspólny język był konieczny. W Zambii po czasach kolonialnych został angielski, w Malawi angielski nie był potrzebny, więc nie jest znany. To jednak ogranicza Malawijczyków w kontaktach ze światem zewnętrznym. Zacofane jest tu rolnictwo, o czym mówiłem. Kraj ten nie ma też bogactw naturalnych, jak Zambia, gdzie wydobywa się rudę miedzi. Prym wiodą w Malawi Chińczycy, którzy handlują tu towarami nie najlepszej jakości. Sprzedawane przez nich rzeczy, na przykład odzież, są tanie, więc dostępne dla Malawijczyków, których na droższe rzeczy po prostu nie stać. Kupić można wszystko, tylko brakuje pieniędzy. Dlatego ludzie kupują głównie odzież używaną. Tę samą sukienkę nosi siostra, a po niej kolejne dziecko w rodzinie. Dużo rzeczy w Afryce naprawia się samemu lub u drobnych fachowców – krawca czy szewca.
Na domiar złego południe kraju nękają niszczycielskie burze i cyklony. Tak że naprawdę w Malawi nie jest łatwo żyć.
Czego możemy się nauczyć od Afrykańczyków z Zambii czy Malawi?
Mieszkańcy Afryki mają zupełnie inną mentalność niż Europejczycy. Ich bogactwem są dzieci – one się liczą. Każda dziewczynka chce być matką. Afrykańczycy okazują też wielki szacunek osobom starszym ze względu na ich życiową mądrość. Cenią też instytucję małżeństwa, z tym że związek dwóch rodzin jest tu ważniejszy od dwóch młodych osób, które się pobierają. Takie małżeństwa są zazwyczaj trwalsze, bo cała rodzina pilnuje, by w małżeństwie była zgoda. Istnieje jednak presja i nacisk na dzietność, o czym wspomniałem wcześniej. Bez potomstwa małżeństwo wydaje się nieważne. Dlatego jeśli młoda niezamężna dziewczyna zajdzie w ciążę, to rodzicom, owszem, nie podoba się to, ale mimo narzekania ostatecznie godzą się z tą sytuacją. Przebaczają córce, która udowodniła, że może mieć dzieci.
Z tego, co Ojciec mówi, dla mieszkańców Afryki ważna jest rodzina.
Bardzo. Rodziny są liczne, a więzy rodzinne niezwykle silne. Miejscowi mówią na przykład: „My nie potrzebujemy rozwodów”. Afrykańczycy zresztą dosyć skutecznie bronią się przed naporem wszelkich nowinek i ideologii zachodnich. Krewni wspomagają się wzajemnie, czasem z własnej chęci czy poczucia odpowiedzialności, a czasem przymuszeni. Ludzie troszczą się również o swoje wspólnoty wioskowe i w ogóle lgną do wspólnoty. W Afryce panuje duża solidarność szczepowa, klanowa czy wioskowa. Ludzie gotowi są dzielić się tym, co posiadają czy otrzymają. Często, kiedy ofiaruję im coś do zjedzenia, na przykład jakieś słodycze czy kurczaka, to wszystkiego nie zjedzą, tylko część odłożą, żeby podzielić się ze swoimi w domu.
Troszczą się też o życie, do którego mają ogromny szacunek. Jeśli ktoś spowoduje wypadek, miejscowi mogą go nawet z tego powodu zlinczować. Dlatego sprawcy najczęściej uciekają z miejsca wypadku, a policja musi ich chronić, by nic im się nie stało. Pamiętam, że sam miałem kiedyś niegroźny wypadek: drogę zajechał mi pijany motocyklista. Jechałem wolno, więc nie odniósł żadnych obrażeń, a ja nie poniosłem żadnych konsekwencji, byłem zresztą niewinny, ale przyznam, że miałem obawy, bo mogło być różnie. W każdym razie, szanuje się w Afryce każde życie. Na przykład w chacie nie zabijają owadów, tylko wynoszą je na zewnątrz. Są też bardzo gościnni, a kogoś w potrzebie nie odeślą z kwitkiem. Przenocują nawet w ciasnym mieszkaniu. Mają gorące serca i są hojni, a im biedniejsi, tym hojniejsi. Potrafią się bawić. Chętnie śpiewają i tańczą, stąd bardzo lubią próby chóru i ochotnie ćwiczą pieśni na nabożeństwa, akademie czy inne publiczne występy.
Mają też mocną wiarę. Misjonarze, przybywając z Ewangelią do ludów Zambii, natrafiali tu na podatny grunt. Jak pisał o. Ludwik Grzebień SJ w tomie Wśród ludu Zambii, „mieszkańcy Zambii od niepamiętnych czasów wierzyli w jednego Boga, Stwórcę wszechrzeczy, nieśmiertelność duszy, pewną karę lub nagrodę po śmierci, w dobre i złe duchy, którymi miały być dusze ich przodków i krewnych. Duchom tym oddawano cześć zaraz po Bogu. Niektóre plemiona wierzyły w wędrówkę dusz”. Jak wspomniałem, misjonarze nie tylko przekazywali tym plemionom prawdziwą wiarę, ale także wnosili cywilizację europejską, rozwój kultury i chrześcijańskich wartości, rozwój rolnictwa i opieki zdrowotnej. Polscy misjonarze budzili zaufanie, ponieważ Polska nie miała kolonii. Szli do mieszkańców Afryki ze szczerą wolą i ofiarną miłością.
Czy misjonarze spotykają się z sympatią do dziś?
Tak i mam tego namacalny dowód. Jakiś czas temu jeździłem do wioski Czompa, by w języku tonga odprawiać tam Msze św. Spotkałem tam młodego mężczyznę o imieniu Karas. Zacząłem go rozpytywać, skąd to imię. Okazało się, że nadano mu takie imię na chrzcie, by w ten sposób niejako zachować moje imię, co jest bardzo ważne dla Afrykańczyków. Mam więc „brata”, a moje imię ciągle tam żyje…
Rozmawiał o. Kazimierz Kucharski SJ