MISJA W CHINGOMBE
STOLARZ, ŚLUSARZ I BUDOWNICZY
Gdy przyszedłem do siebie, brat Jędrzejczyk zaznajomił mnie z obsługą młocarni, gdyż zbliżała się pora żniw, a on za tydzień miał wyjechać do Chikuni.Zrobiłem szybko mały młynek do oczyszczania zboża, obsługiwałem stolarnię. Siostrom, które prowadziły szkołę dla dziewcząt, a które otrzymywały wyżywienie darmowo, wydawałem z magazynu produkty. Trzeba było wykonać siewnik do siania pszenicy, obsługiwać tartak, który zrobił i uruchomił brat Kodrzyński.
Boże Narodzenie spędziliśmy w polskim nastroju. Z początkiem roku 1931 zacząłem zbieranie materiałów na dom dla sióstr służebniczek. Do pomocy przyjechał brat Duda. Wypaliliśmy wapienne kamienie i około 25 tysięcy cegieł. On też objął kierownictwo budowy, ja natomiast zająłem się stolarką, a więc okna, drzwi, futryny, podłogi itp. Praca nie szła szybko, gdyż wiele prac, które były konieczne, trzeba było wykonać w międzyczasie. Budowę zakończyliśmy po dwóch latach. Pomagali nam również brat Wojciech Pączka SJ i brat „Pacuś” – Franciszek Pacek SJ.
PRZYGODY BRATA „PACUSIA”
Brat Pacek był już w podeszłym wieku, wykonywał prace domowe, między innymi robił dla nas buty. Często też chorował, lecz na szczęście miał dobre lekarstwo – kąpiel w gorącym źródle. Z tego źródła wypływała rzeka Mikwa, a było ono położone kilka kilometrów od naszej misji. Nieraz było tak, że brat ledwo co zaszedł, ale po kąpieli wracał pełen sił i zapału. W każdą niedzielę szedłem z nim, ponieważ brat miał słaby wzrok i mógł zabłądzić. Bardzo śmieszny ekwipunek, na który składały się dwie strzelby, dzi-da, dwie pary okularów na nosie, róg, to jego obrona przed dziką zwierzyną. Gdy wychodził z domu, trąbił, ile miał sił i to samo robił – obwieszczając wszystkim – gdy wrócił.
Pewnego razu przyszliśmy do źródła. Położył się koło niego i mówi, że umiera. Ja byłem w kłopocie: co robić. Lecz on po chwili napił się ciepłej wody i stwierdził, że już mu się polepszyło. Innym razem poszliśmy z dwoma psami. Słyszałem z daleka pomruki lwów. Psy też je wyczuły, lecz nie śmiałem zawracać brata Packa, gdyż już się cieszył na samą myśl o kąpieli. Brat wskoczył do wody, a ja ze strzelbą gotową do strzału nadsłuchiwałem. Pomruki były coraz bliższe, lecz po chwili wszystko ucichło. Tym razem skończyło się na strachu.
Ojciec Franciszek Tomaka SJ opowiedział mi wcześniejszą historię, jaka przydarzyła się bratu, a którą on sam później opowiadał. Otóż wybrał się brat Pacek jak zwykle do gorącego źródła. Wymachując dzidą, mówił w języku miejscowym: „koja, koja”, co znaczy „usuń się” i dodawał po polsku „droga moja”. Widział już wtedy słabo, lecz trzymał się wydeptanej ścieżki. Po chwili sądził, że przez ścieżkę przechodzi bydło, więc poganiał je i krzyczał, że drogę tarasują. Lecz gdy wracał, trochę był zdziwiony i myślał, że zabłądził, gdyż teren wydawał mu się obcy i bez drzew. Ale trzymając się dróżki, przyszedł do domu. Uskarżał się potem, że droga jakoś się zmieniła, bo gdy szedł do źródła, był mały las, a gdy wracał z powrotem, to już go nie było. Widział jeszcze przy tym dużo bydła. Dopiero ojciec Tomaka powiedział mu, że to nie było bydło, tylko słonie. I to one stratowały zarośla. Widział je przez lornetkę, naliczył 28 sztuk.
Ojciec Tomaka wysłał trochę wody do analizy, bo chciał wiedzieć, czy gorące źródło ma jakieś właściwości lecznicze. Z Bulawayo (dziś Zimbabwe) przyszły wyniki. Okazało się, że nic w tej wodzie specjalnego nie znaleźli. Woda ta była o takim samym składzie jak zwykła woda ze studni. Tu by trzeba dodać, że jest mała różnica: ta ze źródła pomagała bratu Packowi, a ta ze studni niestety nie. Pamiętam jeszcze, że brat „Pacuś” zawsze w drodze śpiewał Psalm 90, który znał na pamięć. Przez 11 lat, które spędziłem w Chingombe, byłem nieodłącznym towarzyszem brata „Pacusia”. Lubił on dzieci, zawsze miał dla nich jakieś smakołyki. One nazywały go „amaj”, to znaczy „mama”. Jego pracowitość i dobre serce były zbudowaniem tak dla nas, jak i dla tubylców.
W roku 1947, kiedy byłem na innej placówce w Chikuni, dowiedziałem się o śmierci brata Packa. Pracował on 33 lata na zambijskiej ziemi, a zmarł mając 77 lat. Z listu, który mi przysłał ojciec Antoni Froch SJ, dowiedziałem się o szczegółach jego śmierci. Umierał bardzo pobożnie w Dzień Wniebowstąpienia Pańskiego, w 15 minut po otrzymaniu Komunii św. Na jego pogrzebie były prawie wszystkie okoliczne szczepy oraz duża liczba dzieci.
ŻYCIE NA MISJI W CHINGOMBE
czytaj dalej