Moja praca z dziećmi
Choma
Historia, jakich tu wiele
Kiedy pracowałem w Niższym Seminarium Duchownym im. św. Józefa Mukasy w Chomie (Mukasa Minor Seminary), pełniłem tam funkcję rektora. Większość moich uczniów myślała o kapłaństwie. Przychodziły do nas również inne dzieci, czasem naszych pracowników, czasem dzieci z sąsiedztwa. Wśród nich była dziewczynka o imieniu Agata. Zawsze troszczyła się o innych. Pewnego dnia zapytała, czy nie poszlibyśmy z nią, bo chce nam coś pokazać. Zna takie miejsca, gdzie dzieci żyją w wielkiej biedzie i nie ma nikogo, kto zechciałby im pomóc. Zapytała, czy nie chcielibyśmy tego zobaczyć. Tak się złożyło, że w tym czasie była u mnie w odwiedzinach moja rodzona siostra, a Telewizja Polska kręciła program dla dzieci o misjach.
Niesamowity widok
Agata zaprowadziła nas na osiedle znajdujące się bardzo blisko naszego seminarium. Stał tam mały, nędzny domek. Nie było w nim okien, tylko drzwi. Na górze leżały resztki czegoś, co mogło sugerować, że kiedyś był tam dach. Wewnątrz panowały nieziemskie ciemności, wkoło brud. Nie było tam podłogi. W tych ciemnościach na klepisku siedziały dzieci. Wśród nich prawie wycieńczone niemowlę. Było widać, że umiera.
Okazało się, że rodzice tych dzieci zmarli. Najstarsza spośród sierot dziewczynka była w wieku może czternastu lat. To ona opiekowała się całą gromadką, ale sama niewiele mogła zrobić. Niemowlęciem, w którym ledwo tliła się iskierka życia, opiekowała się młodsza, dziewięcioletnia dziewczynka. Miała na imię Chilombo (wym. Czilombo). Ciągle nosiła niemowlę na plecach. Ale nie było czym nakarmić dziecka. Dzieci nie miały mleka. Sąsiedzi czasami pomagali. Pozwolili dzieciom nocować w tej norze. Na tym wsparcie się kończyło.
Kiedy przyjechała ekipa Telewizji Polskiej, pokazaliśmy im te dzieci i ich nędzę. Kamerzysta zaczął filmować. Wokół było jednak ciemno i niewiele można było dostrzec. Ale widzieliśmy iskrzące się oczy operatora kamery, oczy zalane łzami.
Trzeba coś zrobić
Mnie także ujęła cała ta sytuacja. Niemowlę miało na imię Natasza. Pomyślałem, że tak dalej być nie może. Razem ze mną był tam brat zakonny Henryk Prill SJ. Postanowiliśmy szybko zorganizować mleko dla niemowlęcia i nakarmić je. Nie mogliśmy pozwolić, by to dziecko zmarło. Nie mogliśmy patrzeć na to i nic nie zrobić. Moja siostra, o której wspomniałem, także obiecała, że pomoże.
Skontaktowaliśmy się z siostrami, służebniczkami starowiejskimi, z domu sierot w Kasisi, które w tym czasie miały przyjechać do nas z kandydatem do małego seminarium. Opowiedzieliśmy im o całej sytuacji: że jest umierające niemowlę, a my jesteśmy bezradni i nie wiemy, jak się nim zaopiekować. Siostry powiedziały tylko: „Damy sobie radę. Mamy dużo takich dzieci. Spróbujemy odratować to niemowlę”.
Najstarszą siostrę Nataszy zapytaliśmy o zgodę. Powiedzieliśmy, że nie chcemy zabrać Nataszy wbrew woli rodzeństwa, ale legalnie i oficjalnie przekazać ją pod opiekę sióstr zakonnych, by ją uratować. Dziewczyna zgodziła się i tak siostry zaopiekowały się Nataszą. Przyjechały i zabrały Nataszę do samochodu. Wszyscy bali się, czy przetrzyma podróż. Czekała ją długa droga, jakieś 300 kilometrów do Lusaki, a potem jeszcze droga do Kasisi.
Szczęśliwie dojechały do sierocińca w Kasisi, podłączyły dziecku kroplówkę i Natasza ożyła. Wszystko to miało miejsce około 2005 roku.
Wśród krewnych
Jakiś czas potem wyjechałem z Chomy i opuściłem małe seminarium, w którym pracowałem w latach 1996-2005. Zostałem przeniesiony na inną placówkę. Nie zapomniałem jednak o tych osieroconych dzieciach. Postarałem się dla nich o możliwość nauki w szkole podstawowej, którą rodzeństwo ukończyło. Natasza tymczasem mieszkała u sióstr, gdzie regularnie odwiedzała ją jej najstarsza siostra Agata.
Kiedy dziewczynka skończyła 7 lat, siostry powiedziały, że jeśli teraz nie wróci do swojej rodziny, będzie musiała zostać w sierocińcu do pełnoletniości. Zapytałem więc Agatę (dziś to „panna na wydaniu”), czy nie lepiej, by Natasza wróciła do rodziny. Oczywiście, na początku będzie to dla niej trudne, ponieważ nie będzie miała tak „cieplarnianych” warunków, jakie zapewniają swoim podopiecznym siostry służebniczki. Będzie jednak wśród swoich braci, sióstr i innych krewnych i to chyba będzie najlepsze rozwiązanie. W przyszłości Natasza nie zostanie sama, bez bliskich. Teraz jest jeszcze na tyle mała, że szybko przywyknie do nowej sytuacji. I tak też się stało.
Teraz Natasza żyje wśród swoich. Nadal trochę tym dzieciom pomagam. Pilnuję, by Natasza chodziła do szkoły, by miała to, czego potrzebuje. Opiekują się nią jej starsze siostry, także Chilombo, która nosiła małą Nataszę na plecach. A i Agata co jakiś czas odwiedza Nataszę. Kiedy czasem do nich przyjeżdżam, Natasza na mój widok rzuca mi się na szyję. Docenia i zawsze się cieszy, że ktoś się o nią troszczy. Wyrośnie – miejmy nadzieję – na mądrą i dobrą panienkę.
Wspólne wycieczki
Opisana historia to był jeden, konkretny przypadek, gdy mogliśmy coś zrobić i pomóc potrzebującym. Wszystko zaczęło się bardzo spontanicznie. Podobnych przypadków w Chomie było i jest o wiele więcej. Wiele tam potrzebujących pomocy dzieci. Zdolnych dzieci. Maluchy, które ledwo potrafiły mówić, wiedziały na przykład, że jestem misjonarzem z Europy i zwracały się do mnie nie w ich tubylczym języku ci-tonga, ale po angielsku. Cieszyło mnie, że przełamywały barierę i nie bały się mówić do obcego człowieka i to w obcym języku.
Dzieci czasem prosiły po angielsku: „Może pojedziemy do miasta?”. Co mnie zadziwiało, mimo że nie chodziły jeszcze do szkoły, tylko do przedszkola, ich angielski był gramatycznie bardzo poprawny. Nie mogłem odmówić ich prośbie, bo dzieci bardzo lubiły jazdę samochodem. Czasami więc udawaliśmy się do miasta. Była to grupka większa niż kilka osób, ale ponieważ miałem furgonetkę, mogłem je wszystkie wziąć do środka.
W soboty i niedziele, w dni wolne od pracy, dzieci były pozostawione same sobie. W dni robocze chodziły do szkoły, w weekendy nie miały nic do roboty, więc przychodziły do naszego ośrodka i tam organizowałem dla nich jakieś zajęcia. Czasem bawiły się piłką, czasem jeździliśmy do klubu sportowego, gdzie były huśtawki i niewielki basen. Tam też śpiewały, tańczyły, bawiły się. W domu za dużo nie jadły, a mnie nie było stać, by zapewnić im całodzienne wyżywienie. Ale w klubie sportowym była kuchnia i w niej zamawiałem dla dzieci kilka porcji frytek i jakiś owocowy sok. Zdarzyło się, że kupowałem fantę i wtedy to było prawdziwe święto.
Najpierw przychodziła niewielka grupka. Zaczęło się od pięciorga czy siedmiorga dzieci, następnie dziesięcioro, a potem dwadzieścioro. Czasami dochodziło nawet do czterdzieściorga. Jedne dzieci dowiadywały się od innych i przychodziły. Kiedyś musiałem nawet pojechać z nimi do wspomnianego klubu sportowego ciężarówką. Jedna porcja frytek przypadała wtedy na cztery czy pięć osób. Tworzyły się grupki i każda z nich otrzymywała porcję do podziału. Najstarsze dziecko z grupy sprawiedliwie je dzieliło. Każdy musiał dostać tę samą ilość frytek. Dzielili się też napojem.
Przy okazji takich wypraw, by móc się ze mną porozumieć, dzieci uczyły się angielskiego. Uczyły się też matematyki, by sprawiedliwie podzielić się frytkami. To, czego się uczyły w szkole, na naszych wycieczkach miało więc praktyczne zastosowanie. Uczyły się też współpracy. Nigdy nie miały pretensji do siebie. Panowało wśród nich wzajemne zaufanie. Pracownicy klubu podziwiali, że są tak dobrze wychowane.
Egzotyczne owoce i cukierki
Dawałem im swobodę, ale pilnowałem „na odległość”. Kiedyś zniknęły mi z oczu. Zastanawiałem się, gdzie mogą być. W końcu zobaczyłem młodsze dzieci pod jednym z rosnących na terenie klubu drzew. Starsze były już na drzewie. Rosły na nim jakieś owoce, których wcześniej ani nie widziałem, ani nie jadłem. Starsze dzieci zrywały je, a młodsze pod drzewem zbierały. Nie wiedziałem, jak się spożywa te owoce, ale dzieci szybko mnie nauczyły. Dzięki nim mogłem poznać coś nowego. Z czasem dzieci nabierały do mnie większego zaufania, nie bały się podejść i ze mną porozmawiać. Stawaliśmy się w pewnym sensie jedną rodziną.
Nieraz miałem dla nich jakieś cukierki. Słodycze także musiały być zawsze sprawiedliwie podzielone. Dla dzieci nie była najważniejsza ilość cukierków, ale sprawiedliwość: każdy musiał dostać przynajmniej jednego. Dlatego zanim zacząłem rozdawać cukierki, upewniałem się, czy wystarczy dla wszystkich. Jeśli miałoby dla kogoś zabraknąć, lepiej było w ogóle nie pokazywać dzieciom słodyczy.
Przy okazji przeprowadzałem różne zabawy, quizy i konkursy. Była okazja do zadawania pytań dotyczących Biblii. Na koniec zajęć stawałem przy drzwiach i wychodzący dostawali po cukierku. Każdy, kto go otrzymał, nie mógł już wracać. Przy następnej „bramce” stał chłopiec z plastikową reklamówką i do niej po odwinięciu cukierka każdy musiał wrzucić papierek, by nie zaśmiecać terenu. Dzieci zjadały cukierka i wychodziły. Nikt nigdy nie rzucił papierka na ziemię. W ten sposób dzieci uczyły się także porządku i zachowywania czystości.
Służba dla Pana
Kiedyś odwiedzające nas dzieci wyszły z propozycją. W okresie wakacji budynek małego seminarium zazwyczaj pustoszeje. Uczniowie wyjeżdżają do domów. Wszystko wkoło zionie pustką. Msza święta w kaplicy seminaryjnej jest jednak wciąż odprawiana, bo przychodzą na nią mieszkający w okolicy wierni. Dzieci zaproponowały włączenie się w animację Mszy: dziewczynki powiedziały, że będą śpiewać i tańczyć (i stworzyły w tym celu chór), a chłopcy zaproponowali, że będą ministrantami. W praktyce różnie z tym bywało. Cieszyło jednak, że z własnej inicjatywy chciały czcić Pana, uczestniczyć we Mszy i podczas niej służyć.
Chłopcy uczyli się wzajemnie, co i jak robią ministranci. Trochę ich poinstruowałem, by nie popełniali „kardynalnych” błędów. Dziewczynki same wybrały pieśni. To były najpiękniejsze Msze święte, które przeżywałem z tymi dziećmi. Był to też dla mnie błogosławiony czas. Dziś większość tych dzieci to ludzie dorośli, pracują, pozakładali swoje rodziny, zniknęli mi z pola widzenia.
o. Gerard Karas SJ