NASI OJCOWIE. III. OJCIEC EMANUEL GABRIEL SJ
Z nekrologu ojca Emanuela Gabriela SJ zamieszczonego w „Misjach Katolickich”, rok 1885: „Znowu przychodzi nam podzielić się smutną wiadomością z Szanownymi Czytelnikami. Nieodżałowany nasz ojciec Emanuel Gabriel SJ, dzielny pracownik w Misji Zambeskiej, padł ofiarą zabójczej febry afrykańskiej. Jest to najtrudniejsza może i najwięcej ofiar wymagająca z wszystkich afrykańskich misji, nie tyle z powodu niskiego bardzo poziomu moralnego ludności, ile z powodu bardzo niezdrowego klimatu. Od pierwszego zawiązku tejże Misji, to jest od roku 1879, umarło nad Zambezi już koło dwudziestu misjonarzy w sile wieku. Aby te ofiary zdołały wyjednać u Boga łaskę nawrócenia tych biednych ludów zambeskich, pogrążonych dotąd w ciemnościach bałwochwalstwa”.
POCZĄTEK TRUDOW MISJONARSKICH
Ojciec Gabriel, urodzony w roku 1848 na Śląsku, wstąpił do Towarzystwa Jezusowego w Starej Wsi w roku 1867. Po odbytych studiach filozoficznych przez kilka lat zajmował się nauczycielstwem w Konwikcie Tarnopolskim, gdzie nieznużonym poświęceniem i ujmującą dobrocią swoją pozyskał serca i zostawił po sobie najmilsze wspomnienie. Odbywszy następnie studia teologiczne w Krakowie, zaledwie otrzymał święcenia kapłańskie, zapragnął zaraz obszerniejszego pola pracy w zawodzie misyjnym i prosił Generała Zakonu o udział w misji zambeskiej. Jakoż w roku 1880 udał się do Afryki wraz z ojcem Ferdynandem Heppem z prowincji austriackiej.
` Zrazu przez kilka miesięcy w Grahamstown uczył się języków afrykańskich i sposobił do przyszłej pracy. W marcu 1881 roku udał się, z polecenia przełożonego misji, z towarzyszem swoim do Quelimane (Mozambik), gdzie już od miesiąca dwóch księży i dwóch braci zabierało się do rozpoczęcia trudów misjonarskich w okolicach Dolnej Zambezi. Tu bawił czas krótki, bo podczas gdy inni zajmowali się urządzeniem mieszkania i kaplicy, on z trzema towarzyszami udał się do Mopey dla urządzenia drugiej stacji misyjnej. Tu kolejno wszyscy zapadli na febrę. Pierwszy uległ tej strasznej chorobie ojciec Hepp, a po czterech miesiącach oddał Bogu ducha brat Joseph Dowling. Nastąpił wielce krytyczny moment w egzystencji tego małego grona misyjnego.
„Jakież to okropne nasze położenie w Mopey! Już i ojciec Gabriel dogorywa i wygląda jak szkielet”. Tak pisał 20 listopada 1881 roku ojciec Jean Baptist Déjoux, który sam ledwie trzymał się na nogach i coraz bardziej zapadał na zdrowiu. Krzepił się tylko nadzieją, że wkrótce przyjdą mu z pomocą nowe siły misyjne, o które nie przestawał prosić przełożonych w Europie.
OGROMNA STRATA
Ojciec Gabriel jeszcze tym razem ocalał, wyjeżdżając do Europy, tak dla poratowania zdrowia, jak i dla uzbierania nowego funduszu na potrzeby misyjne oraz załatwienia niektórych innych ważnych spraw, a skoro tylko spełnił swoje zadanie i odzyskał siły, natychmiast (z końcem 1883 roku) powrócił do swej misji, aby z miłości ku Zbawicielowi podjąć się na nowo pracy koło zbawienia Afrykańczyków. Przybywszy do Afryki, zastał tu już sporą liczbę nowych towarzyszy z Europy, między innymi ojca Jana Hillera, i naszej Galicyjskiej Prowincji Zakonnej.
Przez cały rok 1884 i dalej był ojciec Gabriel przełożonym stacji misyjnej w Quelimane, aż do połowy kwietnia 1885 roku, kiedy go powołano w głąb Afryki, dla załatwienia w Zumbo nowej stacji misyjnej. Niewygody tej podróży i złośliwy klimat przyprawiły go o febrę bardzo dokuczliwą, a ostatecznie o śmierć. Oto list ojca Józefa Harniga SJ z Quelimane, który nam donosi o tym smutnym wypadku:
„Z polecania ojca Alfonsa Daignault, obecnie wizytatora misji Dolnej Zambezi, donoszę wam o ciężkiej stracie, jakąśmy z niezbadanych wyroków Opatrzności ponieśli przez śmierć naszego najdroższego przełożonego Czcigodnego Ojca Emanuela Gabriela. Trudy uciążliwej podróży do Zumbo złamały jego siły, już i tak nadwątlone ciągłymi trudami. Pałając gorliwością o zbawienie dusz, czynił wszelkie możliwe wysilenia około rozwoju naszej misji. Niepomny na siebie, o tym tylko myślał nieustannie, jakby mógł najlepiej użyźnić powierzone sobie pole misyjne, a przy tym także ulżyć podrzędnym swoim w uciążliwych trudach ich apostolskiego zawodu.
Nieraz zdumiewaliśmy się nad tym, jak ten zacny kapłan tak słabej kompleksji mógł podejmować tak trudne i mozolne prace, nieraz nawet po przebytej świeżo chorobie. Gdy już zorganizował i do okazałego stanu przywiódł nasze kolegium, a nawet mu u rządu portugalskiego wyrobił szczególniejsze znaczenie, otrzymał polecenie od Prowincjała Ojca Welda, aby w Zumbo urządził nową stację misyjną, gdzie zarazem na wyraźne życzenie biskupa z Mozambiku miał być proboszczem mieszanej osady portugalskiej. Ta myśl, że będzie mógł w głębi Afryki użyć pożytecznie nabytej z wielkim mozołem wprawy w mowie Kafrów, pocieszała go i potęgowała jego znaną gorliwość. Już w Quelimane i Mopey wyuczył prawd wiary i ochrzcił przeszło czterdziestu pogan. Nowe stanowisko dla jego pracy przedstawiało mu nadzieję liczniejszych nawróceń.
Dnia 15 kwietnia br. [1885] wybrał się z Quelimane na koszt rządu portugalskiego w tę daleką i uciążliwą podróż. Po drodze zwiedził nasze stacje nad Zambezi: Mopea, Semu i Tete, ale wskutek niewygód podróży zapadł na zdrowiu i cały miesiąc wypoczywał w Tete. Pokrzepiwszy swe siły, udał się w dalszą drogę w towarzystwie brata Prihody, który miał być jego zakrystianem i pomocnikiem w urządzaniu stacji. Gubernator w Tete dał mu sześćdziesięciu tragarzy, dla ułatwienia przeprawy i sprowadzenia potrzebnych materiałów. Zatrzymał się jeszcze w Boromie, w miejscu zaprojektowanej nowej stacji, stąd miał już tylko kilka dni drogi do Zumbo [oczywiście jest to błędne, z Tete do Boromy 28 mil ang., z Tete do Zumbo koło 250 mil ang.]. Ale właśnie ta mała cząstka drogi stała się kresem jego życia…”.
TERAZ PRACOWAĆ DLA PANA BOGA, A POTEM UMIERAĆ!
Brat Franciszek Prihoda, jego towarzysz i jedyny spośród misyjnego grona świadek jego śmierci, tak opisuje w liście do ojca Alfreda Welda przygody swej nieszczęśliwej podróży i ostatnie chwile umierającego kapłana:
„Ojciec Gabriel wybrał się z Tete znowuż i rączo w dalszą podróż. Podróż była uciążliwa, żadnej nie było tam drogi, bo rząd portugalski nie troszczy się o takie rzeczy w Afryce. Była zaledwie mała ścieżka pośród ostrych zarośli, które pochód wielce utrudniały. Pierwsze trzy dni były najuciążliwsze, trzeba było bowiem prawie ciągle przeprawiać się przez góry, a ojciec Gabriel rzadko używał «maszyli» – lektyki afrykańskiej – przeważnie szedł pieszo. Gdyśmy doszli do «aringi» (fortecy) znanej pod nazwą Donna Joanna, a nie będącej niczym innym jak tylko małą przestrzenią ziemi otoczoną parkanem z grubych belek zrobionym, zbuntowali się tragarze, domagając się zwiększenia zapłaty, tak się lękali portugalskiej straży. Zaspokoiwszy jakkolwiek ich chciwość, szliśmy dalej cztery dni przez puszczę daleko od Zambezi. Tu tragarze bardzo leniwi szli bardzo raźno, bo się kwapili do rzeki, aby ugasić pragnienie. Doszedłszy nieraz do bagna, pili wodę stojącą, ciepłą i mętną, której by w Europie nikt pewnie nie pił, ale pragnienie wszystko przemaga. Nawykli tu zresztą miejscowi do takiego napoju. W ósmym dniu ukazała się przed nami «aringa» kapitana Firmino. Tu po wielu trudach i przykrościach mieliśmy dwa dni swobodnego wypoczynku. Kapitan przyjął nas bardzo uprzejmie i uroczyście. Ojciec Gabriel miał tu Mszę świętą, podczas której kapitan wystąpił w pełnej gali i kazał rozwinąć chorągiew, co się zwykło dziać tylko w nadzwyczajne uroczystości.
Potem ugościł nas bardzo mile i zaopatrzył w żywność i w «pombe», piwo afrykańskie, a gdyśmy się już pożegnać musieli, odprowadził nas znaczny kawał drogi. Wreszcie rozstając się z nami, dał nam dla bezpieczeństwa dwunastu żołnierzy, którym kazał iść z nami aż do Kachumby, to jest aż do miejsca u brzegu Zambezi, gdzie na nas łodzie czekać miały. Przybywszy do Kachumby, nie znaleźliśmy ani łodzi, ani żadnego z zamówionych przewoźników. Nasi tragarze złożyli pakunki na brzegu, pouciekali wszyscy, a my zostaliśmy sami z orszakiem dwunastu żołnierzy. Ojciec Gabriel polecił żołnierzom, aby we wsi zamówili kilkudziesięciu ludzi. Ci nie chcieli tego uczynić, mówiąc, że to do nich nie należy, i dopiero gdy do nich ostro przemówił i wskazał im na odpowiedzialność, jaka ich czeka przed kapitanem za niedopełnienie tych najprostszych obowiązków ludzkości, dali się do tego nakłonić. Nim jednak zdołali zebrać naszych ludzi, musieliśmy aż cztery dni zatrzymać się na miejscu i mieszkać w chacie lichej bez drzwi i okien. Tu ojciec Gabriel poczuł się po raz pierwszy słabym i prawie całe cztery dni przeleżał. Następnie poszliśmy stąd piechotą aż do wsi Kakuin. Jest to wielka osada, licząca przeszło tysiąc mieszkańców. Tu trafiliśmy jeszcze gorzej. W chacie, którąśmy na spoczynek dostali, snuły się roje szczurów, które nam spać nie dały. Skoro tylko zgasiliśmy światło, zaraz rozpoczęły się ich skoki, chodziły nam po głowie, a jeden z nich ugryzł ojca Gabriela w palec aż do krwi. Z tego powodu całą noc świeciliśmy świece. Tu ojciec Gabriel miał mocny paroksyzm febry. Zatrzymaliśmy się też znowu cztery dni, ale nie było tu żadnej wygody dla chorego.
Dopiero gdyśmy się z biedą dostali do następnej osady, zwanej Szabonga, można było o odpowiednim wypoczynku pomyśleć. Tu przyjął nas bardzo grzecznie kapitan Miguel Lobo i otoczył chorego wszelką troskliwością. Przepędziliśmy tu dziewięć dni aż ustanie febra. Tymczasem postaraliśmy się o łódkę. Gdy ojciec Gabriel czuł się już zdrowym i sposobnym do dalszej podróży, sprowadziliśmy go na «moszili» do łódki, gdzie mu ułożyłem jak mogłem wygodne posłanie, chociaż zupełnej wygody mieć nie mógł na czółnie płynącym pod prąd, a mającym ledwie półtora metra szerokości i dwa metry długości. Cały dzień płynęliśmy szczęśliwie, ale wieczorem łódź uderzyła o skałę, której przewoźnik nie spostrzegł. Sterczący głaz przedziurawił pokład i wkrótce woda gwałtownie wciskać się nam poczęła. Musieliśmy spiesznie wysiąść i posłanie dla chorego ułożyć na brzegu, to wszystko podziałało niekorzystnie na jego stan zdrowia. W nocy naprawiono czółno i nazajutrz popłynęliśmy dalej.
Niestety, pogorszyło się bardzo choremu. Dawałem mu różne lekarstwa, jakich się zwykle w tej chorobie używa, spostrzegłem jednak ze smutkiem, że stan jego był bardzo groźny. Twarz mu zżółkła, pokarmu żadnego przyjmować już nie chciał i ciągle żółć z siebie wydawał. Widząc to, rzekłem do niego: «Ojcze, jeżeli żadnego pożywienia nie przyjmiesz, to umrzesz». A on na to: «Nie, naprzód pracować dla Pana Boga, a potem umierać! Mnie teraz lepiej». W sam dzień św. Ojca Ignacego miał się znowu gorzej, powiedziałem mu wtedy: «Ojcze, boję się, byś mi nie umarł». «Nie – powtórzył znowu – teraz pracować dla Pana Boga, a potem umierać!».
Leżał spokojnie pogrążony w milczeniu. W przededniu śmierci (1 sierpnia) w jednej chwili chwyta mnie oburącz za szyję, kładzie swą głowę na mojej piersi i nic zgoła nie mówiąc, długi czas pozostaje w tym stanie. Przytomności już nie miał. W ostatnim dniu swego życia (2 sierpnia) rzekł jeszcze do mnie: «Chcę przed tobą zrobić mój testament» i znowu zamilkł. Były to jego ostatnie słowa, wkrótce potem jak żył, tak zmarł spokojnie. Było to koło pewnej wysepki na Zambezi, tuż obok wsi Nhamasugo, oddalonej od Zumbo o jeden dzień drogi (30 mil ang.). Kazałem zaraz na brzegu w oddaleniu czterech metrów od rzeki wykopać grób, złożyłem w ziemi zwłoki kochanego ojca i zatknąłem na tym miejscu wielki Krzyż. Nie miałem już po co jechać do Zumbo. Więc natychmiast podjąłem podróż z powrotem do Tete. I ja dostałem także febry, miałem cztery mocne paroksyzmy i już nawet krew ze mnie wychodziła. Byłem pewny, że mój koniec nadchodził. Bóg łaskawy zachował mnie jeszcze przy życiu i tak zdołałem wszystkie pakunki zmarłego ojca po wielu trudach i kłopotach odstawić do Tete”.
List ten naszego brata Prihody, który tu w tłumaczeniu przytaczamy, zbyt jest zwięzły. Pominął niejedną okoliczność, niejeden ważny szczegół, o który radzi byśmy się dowiedzieć. Ale i za te wiadomości, dla nas tak drogie, wdzięczni mu jesteśmy. Zresztą możemy je sobie poniekąd uzupełnić w myśli. Długie milczenie chorego tłumaczy się skutkami febry afrykańskiej. Nieprzytomność umysłu, ubezwładnienie ciała, a przy tym pewien rodzaj spokojnego delirium są zwykłymi objawami tej strasznej choroby. A jednak gasnące życie szukało jeszcze sposobu wyrażenia swych uczuć. Gdy chory spoczywał w objęciu Brata i głowę przytulał do jego piersi, serce znać szukało ulgi w tym okropnym opuszczeniu swoim. Brat był jedynym ze wszystkich towarzyszy zakonnych obecnym przy jego chorobie. Chory chciał przelać w niego wszystkie uczucia swoje, wszystkie myśli, które mu się w on czas cisnęły do głowy, ale daremnie silił się na ich wyrażenie i przestawał na niemym uścisku, a jednak ten uścisk był bardzo wymowny w sobie.
„Naprzód pracować dla Boga, a potem umierać!” – oto dewiza całego jego życia. Pracować dla chwały Bożej z zupełnym zapomnieniem siebie, to było jedyną żądzą pięknej jego duszy. Nawet wśród dotkliwych cierpień ostatniej choroby serce jego rwało się do tej pracy.
Śmierć ojca Gabriela zasmuciła wielce kolonię misyjną nad Zambezi, która w nim utraciła jednego z najdzielniejszych współpracowników swoich. Ojciec Wiktor Courtois, przełożony stacji w Tete, pisząc do swego prowincjała o tym smutnym wypadku, tak się wyraża: „Jest to strata wielce bolesna dla nas osobiście, a dla misji ogromna (immensely). Atoli w tym ciężkim smutku mamy pociechę w Bogu. Bóg przyjął pewnie łaskawie pobożne chęci zmarłego sługi swego i możemy się spodziewać, że przez wzgląd na tyle ofiar swoich wytrwałych krzewicieli wiary wesprze skuteczną łaską swoją trudne dzieło nawrócenia Afrykańczyków”.
Ojciec Gabriel zmarł 2 sierpnia 1885 roku w 36. roku życia, na południowym brzegu Zambezi. Brat Prihoda pochodził z Prowincji Austriackiej. Do Afryki przybył wraz z ojcem Gabrielem za drugim razem w 1883 roku. Zmarł w Boromie 25 kwietnia 1891 roku w 49. roku życia.
Br. Józef Boroń SJ