PAMIĘTNIK Z ZAMBII. CZĘŚĆ I.
I. PIERWSI POLSCY MISJONARZE W AFRYCE
Do roku 1850 ciężko było wyjechać na misje, ponieważ nie było zorganizowanej struktury pomocy, więc jakiekolwiek działania w tym kierunku były utrudnione. Ojciec Ludwik Grzebień SJ we wstępie do książki Wśród ludu Zambii tak pisze na ten temat: „W dziejach Kościoła katolickiego w Polsce misje za- graniczne nie zajmują wiele miejsca. Warunki geograficzne, polityczne (długoletnia niewola) ani ekonomiczne nie sprzyjały utworzeniu i rozwijaniu misji. Powstały w okresie międzywojennym ruch misyjny został zahamowany wybuchem II wojny światowej. Polska Misja w Północnej Rodezji (od 1964 r. w Zambii) pozostaje nadal jedyną polską misją w krajach zamorskich, która startowała od zera w początkach XX wieku, a doszła do rozkwitu w latach powojennych i uzyskała w roku 1959 pełną kościelną samo- dzielność jako archidiecezja Lusaka z polskim arcybiskupem na czele”1.
W latach 1881–1911 na misji w Dolnej Zambezi pracowali m.in. Polacy: ojciec Władysław Bulsiewicz oraz bracia zakonni Augustyn Żurek, Franciszek Ksawery Uhlik i Stanisław Tomanek. Ponieważ należeli do prowincji galicyjskiej, a ona znajdowała się na terenach zaboru austriackiego, byli zaliczani do Austriaków. Obok nich w tych latach pracowało tam 23 Portugalczyków, 21 Francuzów i Alzatczyków, 40 Niemców, Austriaków i Węgrów, Anglik i Flamand. Łącznie 86 jezuitów2.
Byli to misjonarze z powołania, jak na przykład wspomniany wyżej o. Władysław Bulsiewicz SJ. Bardzo szybko nauczyli się lokalnego języka i rozpoczęli misyjne działania: w kilku miastach założyli szkoły, stawiali kościoły i rozwinęli inne ważne dziedziny, na przykład stolarstwo, budownictwo, rolnictwo czy szkolnictwo zawodowe. To wszystko zostało zatrzymane przez Rewolucję Portugalską, która rozpoczęła się w 1910 roku. Jednym z jej radykalnych skutków było wydalenie z terenów kolonii portugalskich jezuitów, którzy nie mieli portugalskiego obywatelstwa. Paradoksalnie rewolucja ta dała podwaliny pod nowe stacje misyjne w Katondwe, Chikuni i Kapoche. Zmuszeni do wyjazdu misjonarze cały swój misyjny dobytek przenieśli z części portugalskiej na tereny Północnej Rodezji będące wówczas kolonią brytyjską. Ważną kwestią braną pod uwagę przy zakładaniu nowych stacji misyjnych był dostęp do wody i urodzajna ziemia.
Wieść głosi, że dwóch francuskich misjonarzy jezuitów – o. Juliusz Torrend i o. Józef Moreau – szukało terenów, które byłyby odpowiednie do utworzenia stacji misyjnych. Doszli do miejsca, na którym pod drzewem rozbili namiot. Zostało ono nazwane Chikuni – co znaczy „duże drzewo”. Jeden z misjonarzy został już w tym miejscu i uczył lud Tonga uprawy ziemi. Drugi wraz z grupą misyjną wyruszył dalej. Pionierzy zabłądzili w nieznanym terenie, na szczęście spotkali ludzi, którzy im pomogli. Była to grupa murarzy i kamieniarzy, którzy mieli budować most na rzece Momboshi, pod planowaną tam linię kolejową. Kiedy misjonarz zatrzymał się na odpoczynek, usłyszał jakieś podniesione głosy. Zaciekawiony sprawdził, co się dzieje. Okazało się, że ktoś mieszkający na tym terenie rozpoznał swojego krewniaka, który we wczesnym dzieciństwie zaginął3.
Polska nigdy nie miała kolonii, dlatego misjonarze z Polski mogli bez wyrzutów sumienia patrzeć w afrykańskie oczy, a Afrykańczycy bez urazy w polskie oczy. To przyjacielskie spotkanie oczu winno być uznane za jeden z darów potrzebnych w misyjnej pracy. Taki był początek polskiej misji w Północnej Rodezji.
II. HISTORIA MOJEGO POWOŁANIA MISYJNEGO
Niewątpliwie „misyjną” rolę w kształtowaniu mojego powołania odegrał film przedstawiający ży- cie pewnego misjonarza. Oparty był on na tradycji ludu Nsenga i kulturze misji katondwijskiej. Główną rolę grał w nim ksiądz Julian Pławecki. Stojąc jak na Golgocie na górze w Katondwe, śpiewał pieśń: „Być bliżej Ciebie chcę…”. Celem tego filmu było uchwycenie afrykańskiego ducha, innego niż duch Europejczyków. W pewnym momencie filmu kamera skierowana na wschód ukazała najcudowniejszy widok – bezkres Mozambiku, którego chyba nie można zobaczyć z lepszej perspektywy. Ksiądz Pławecki śpiewał nie jako prorok czy mistrz, ale budził w sercu widza tęsknotę za kolejną nową, inną niż porykiwanie lwów, pieśnią. Tęsknotę za tworzeniem nowego świata.
WARSZAWA – RZYM – LUSAKA
Moja podróż do Zambii zaczęła się od Mystkowa – mojej rodzinnej wioski koło Nowego Sącza. Mój brat Władysław odwiózł mnie do Kamionki Wielkiej na stację kolejową, skąd najpierw wyruszyłem do Warszawy. Pamiętam ten dzień, bo było bardzo zimno. Moja siostra Stanisława przygotowała mi kil- ka podręcznych rzeczy na drogę. Ani w Mystkowie, ani w Warszawie nie było żadnych uroczystości pożegnalnych, byłem przecież tylko skromnym klerykiem.
Kolejny przystanek to Rzym, gdzie zadbali o mnie ojciec Antoni Mruk i brat Bronisław Podsiadły. Ojciec Mruk przypomniał bratu, by kupił dla mnie coca-colę jako znak gościnności. Na rzymskie lotnisko Lot do Zambii trwał całą noc. Na lotnisku w Lusace nikt na mnie nie czekał.
Dopiero następnego dnia, około godziny 11.00, pojawił się oj- ciec Tadeusz Walczak, gotowy zawsze poczęstować cukierkami każdego, kogo spotkał, łącznie z państwowymi urzędnikami. Po krótkim powitaniu ojciec wyjaśnił swoje spóźnienie przygotowaniami do święta Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Marii Panny, ponieważ było to 8 grudnia 1968 roku.
EGZAMIN Z ANGIELSKIEGO I UBRANIE W KOLORZE KHAKI
Kiedy wszystkie formalności zostały załatwione, opuściliśmy lotnisko, a następnie ojciec Walczak zostawił mnie w rezydencji superiora Polskiej Misji w Zambii. I tu zaczęła się gimnastyka językowa, bo mój angielski był zbyt słaby, by móc powiedzieć to, co trzeba. Przeszedłem na francuski, ale mieszkający w tej części Afryki nie używali tego języka. Nie byli przygotowani na językowe spotkanie ze mną. Zaproponowałem hiszpański, w końcu – ostatnia deska ratunku – łacina. Wtedy ujrzałem delikatny, sympatyczny uśmiech na twarzy jednego z ojców. Ojciec ten, Kanadyjczyk, często później wspominał, jak to chciałem przemawiać do niego po łacinie.
Ojciec Walczak powiedział, że kupi nam – tj. mnie i moim towarzyszom wyprawy: o. Zygmuntowi Nowickiemu, br. Jakubowi Grybosiowi i br. Stefanowi Lisewskiemu – odpowiednie ubranie – coś taniego i dobrego. W sobotę udaliśmy się do Hindusa, który czekał na nas z całą obsługą gotową zmierzyć każdego z osobna. Ojciec Walczak wydał polecenie: dla każdego khaki marynarka i khaki spodnie. Za parę minut wszyscy czterej staliśmy się Chińczykami. Pan Kanjombe, właściciel sklepu, z zadowoleniem dał nam 10 proc. zniżki, co ucieszyło ojca Walczaka. Jak się okazało, nie była to zniżka, tylko „chwyt marketingowy”. Zambijczycy bowiem nie lubili ubrań w kolorze khaki i nie kupowali ich, ponieważ były im narzucone przez brytyjski rząd kolonialny.
III. PRZYGOTOWANIE DO MISJI W ZAMBII
Kilku Polaków, przybyłych w tym samym czasie na misje co ja, zapisano na kurs angielskiego przy College’u w Lusace. Mieszkałem wtedy w parafii św. Franciszka. Była to parafia służąca jako przystanek w drodze do odległych stacji misyjnych. Mieszkali tam ojcowie, którzy o czwartej rano jechali do Chilangi, by odprawić Mszę dla robotników w cementowni. Młodego misjonarza próbowali zniechęcić albo sprawdzić jego powołanie misyjne, pytając, po co przyjechał. Po kursie trwającym sześć miesięcy opuściłem parafię św. Franciszka i zostałem posłany do Kasisi, gdzie z br. Jakubem Grybosiem pomagałem instalować rury w budynku sierocińca. Później już sam naprawiałem ławki, stołki, odnowiłem podstawę pod chrzcielnicę, która stoi do dziś. Usuwałem drobne usterki elektryczne, naprawiałem radia i zegarki. Czas płynął mi tam bardzo szybko.
Z Kasisi przeniesiono mnie do Matero, gdzie pro- wadziłem zupełnie inny tryb życia. Proboszczem był tam ks. Józef Kokalj. Pod względem religijnym parafia rozwijała się w dobrym kierunku. Ojciec Wincenty Cichecki rozpoczął tu pracę z wielkim zaangażowaniem, zwłaszcza zakładając stowarzyszenia maryjne, takie jak Sodalicje Mariańskie czy Legion Maryi. Przynależność do takiej organizacji dawała kobietom sposobność pogłębiania ich wiary i była zachętą do ich dalszego osobistego rozwoju.
W Matero jezuiccy scholastycy z Kanady, Słowacji i Indii odbywali swój juniorat. To stała część jezuickiej formacji – czas odkrywania talentów. Pod koniec drugiego roku robi się podsumowanie i kieruje się scholastyków na teologię. Kiedy proboszcz ogłosił, że wkrótce wybierzemy się do leprozorium (szpitala dla chorych na trąd) do Litety, scholastycy wpadli w panikę. Strach ma wielkie oczy, ale proboszcz wyjaśnił, co to za choroba i że wystarczy po przywitaniu się dokładnie umyć ręce. Warto przypomnieć, że polscy jezuici już na początku swej misji otworzyli klinikę w Zarapango, gdzie leczyli ludzi cierpiących na tę chorobę.
Magisterkę robiłem w Zambii, w Lusace, w latach 1968–1970. Celem magisterki, również znanej jako juniorat, jest przygotowanie scholastyka do nowej rzeczywistości w kraju, w którym będzie pracował. Niektórzy mogą zostać posłani na naukę języka albo by rozwijać inne talenty. Magisterka jest praktykowana po studiach z filozofii, którą ukończyłem w 1968 roku w Krakowie jeszcze przed przybyciem do Zambii. Kilku z nas studiowało łacinę i grekę, ale ostatecznie uznano, że te języki nie są konieczne na misjach, i wprowadzono język angielski.
Po magisterce wyjechałem do Irlandii na teologię. Przeszedłem czteroletni program w trzy lata. Wieczorem chodziłem na wykłady do Rządowego Instytutu, gdzie otrzymałem dyplom kończący kierunek o nazwie „Współczesne Zagadnienia Społeczne”. W 1973 roku w Dublinie zostałem wyświęcony na kapłana i odprawiłem swoją prymicyjną Mszę świętą. Następnie wyjechałem do Stanów Zjednoczonych Ameryki. W Berkeley mogłem studiować afrykańską kulturę, co było przydatne w mojej późniejszej pracy misyjnej. Władze uczelni zasugerowały, że mogę robić doktorat, jednak nie doszło to do skutku.
IV. PRACA NA MISJI – DRUGI POBYT W ZAMBII
Jako misjonarz w Zambii pracowałem od 1968 roku przez 46 lat z przerwą na wspomniane studia w Irlandii i Ameryce. W tym czasie mieszkałem w: Cilala Tambo (przez rok), Katondwe (15 lat), Mumbwa (13 lat) i Lusace (3 lata). Pracowałem też w Namvala, Kasisi i Nangoma w dystrykcie Mumbwa. Cały ten czas uczyłem religioznawstwa.
PRZERWANY KURS
Po powrocie ze Stanów do Zambii otrzymałem informację, że wkrótce rozpocznie się kurs języka tonga. Było na nim – o ile dobrze pamiętam – osiem osób. Po pierwszym tygodniu nauki przerobiliśmy dwie strony podręcznika. Postanowiłem, że nie będę tracił czasu. Poszedłem do rektora i przedstawiłem mu swoją sprawę. Powiedziałem, że mogę jechać do wioski Mu- longalwili i tam pobierać naukę języka od mieszkańców, nawet dzisiaj. Wielu już przeszło przez ten system. Spakowałem się i pojechałem. Kiedy przybyliśmy autem do wioski, odwożący mnie pożegnał mnie
słowami, że „dokładnie za miesiąc spotkamy się w tym samym miejscu”. Zostałem w wiosce, a samochód zniknął w trawie, która w Zambii może mieć wysokość nawet półtora metra.
Mieszkałem tam w lepiance. Trzeba było się dobrze pochylić, by wejść do środka. Pierwsza noc przeszła bez zakłóceń. Spałem mocno i nic nie słyszałem. Druga noc była już trochę niespokojna. Nagle usłyszałem delikatne stukanie. Wyszedłem z chatki, ale nikogo nie zobaczyłem. Kolejne noce były podobne. W końcu zauważyłem na piasku jakieś ślady. Wpatrując się w nie, rozpoznałem łapki żaby. Chciała się dostać do oczyszczonej wody. Z tej historii wnioskuję, że żaby mają dobry ,,węch”.
W Lusace skomentowano moją nieobecność słowami: ,,Kiełbasa uciekł z prowadzonego przez szkołę kursu języka”.
CILALA TAMBO
Po powrocie z wioski zameldowałem prowincjałowi gotowość do pracy. Po krótkim czasie dostałem list z informacją, że jadę do Cilala Tambo. Szybko spakowałem się i razem z kierowcą Morjartem ruszyłem w drogę. Podróż zajęła kilka dni, ponieważ drogi w znacznym stopniu były zniszczone przez powodzie. Miejscowy proboszcz nie przyjął mnie, twierdząc, że nie potrzebuje pomocy. Wróciłem zatem do Lusaki, gdzie po jakimś czasie dostałem wiadomość, że mam wrócić do Cilala Tambo, ponieważ tamtejszy proboszcz jedzie na inną placówkę. Na miejscu zastałem kucharza, mały ogródek warzywny i zamknięty kościół. Ludzi było niewielu. Postanowiłem zrobić zwiad w terenie i znalazłem dwa interesujące miejsca: szkołę średnią dla chłopców prowadzoną przez anglikanów oraz szkołę średnią dla dziewcząt prowadzoną przez Christian Brede z Niemiec.
Miałem Msze święte w kościele pod wezwaniem św. Marka znajdującym się przy szkole średniej. Szukałem tam miejsc, w których modlili się katolicy. Okazało się, że ich odsetek wynosił zaledwie 0,3 proc. Ze świadomością, że nie będę tam długo, pracowałem z ludźmi, chcąc przede wszystkim ,,przyciągnąć” ich z powrotem do wiary. Na tym obszarze przeważało plemię Tonga. Resztę stanowiły ludy Lozi i Ila. W tym czasie zepsuł mi się samochód, otrzymałem jednak skuter i rozpocząłem pracę.
Po kilku miesiącach do Cilala Tambo przyszedł jako rezydent były arcybiskup Lusaki Adam Kozłowiecki SJ. Wyjeżdżał często do innych miejsc, aż wyjechał na stałe, a ja zostałem sam, kontynuując wykonywanie obowiązków. Jak to na nowej stacji misyjnej, należało wprowadzić pewien porządek. Gdy byłem wolny, jeździłem z siostrą Józefą i siostrą Jolantą na pokazowe lekcje gotowania. Na poczekaniu powstawała polowa kuchnia, a siostry gotowały. W ciągu pięciu lat program zwany ,,Homecraft” zmienił całą Zambię. Gdy został ukończony, otrzymałem od sióstr
„w nagrodę” skrzynkę coca-coli i ubranie.
Pamiętam pewną Wielkanoc. Msza święta bardzo uroczysta. Oprawa liturgiczna była przygotowana przez katolików z północy. Uderzano w bębny, aż serce drżało. Szczep Bemba prowadził śpiew, a dwóch mężczyzn w procesji niosło na ramionach kozła. Pamiętam też kazanie, które głosiłem. Prowadzący pro- cesję mruczał: ,,Bambo [tu: księże], kazanie jest za krótkie!”. Mówiłem więc dalej. Uroczystość skończyła się po trzech godzinach. Po jakimś czasie spotkałem kolegę, z którym byliśmy wyświęceni w Dublinie. Opowiadał, że po tej uroczystej Mszy świętej ktoś go zapytał: ,,Kto głosił to kazanie? Wyglądał jak mzungu [Europejczyk], a mówił jak my”. To kazanie mówiłem w języku cinjanja. Czułem się wielki!
Po roku wysłano mnie do Anglii na tzw. trzecią probację. Przekazałem wówczas stację następnemu misjonarzowi.
Cdn.
O. Jan Kiełbasa SJ, były misjonarz z Zambii
1. L. Grzebień, A. Kozłowiecki, Wśród ludu Zambii, t. I: Pionier- ski trud, Kraków 1977, s. 5.
2. Por. tamże, s. 15–16.
3. Historię zaginionego i po latach odnalezionego chłopca opisaną w pamiętniku ojca Juliusza Torrenda, która ukazała się w „Misjach Katolickich” (grudzień 1929 r.), publikujemy na s. 9–11.