WĘDRÓWKA PO MISJI, cd.
NOWE MIEJSCE MOJEGO PRZEZNACZENIA
Na placówce przywitali nas ojcowie Jan Lazarewicz SJ i Franciszek Tomaka SJ oraz trzej bracia: Andrzej Jędrzejczyk SJ, Franciszek Pacek SJ i Józef Boroń SJ. Z tym ostatnim byłem dziewięć miesięcy w starowiejskim nowicjacie. Ojciec Lazarewicz, mający wówczas 70 lat, gdy zobaczył Prefekta misji, wykrzyknął: „Mamy oblubieńca, więc pijmy, gdy odejdzie, będziemy pościć”. Obiad był smaczny, a na koniec podano lampkę wina.
Zastałem dobrze zagospodarowaną misję. Mały kościółek, dom zakonny, osobna kuchnia, młyn wodny to dzieło brata Leona Kodrzyńskiego SJ, który przybył na tę misję w roku 1919, a opuścił ją w 1926.W pracy pomagali mu bracia Pączka i Pacek. Sędziwy misjonarz ojciec Lazarowicz z powodu swojej długiej białej brody był nazywany przez tubylców „prorokiem”. W Chingombe zabawiłem tylko dwa tygodnie. Początek mojej pracy misyjnej polegał na zapoznaniu się z placówkami misyjnymi i pozostanie tam, gdzie jest największa potrzeba. Wyruszyłem do Mpimy, gdzie już uprzednio byłem dwa miesiące. Zamieszkałem w jednym z miejscowych domków zrobionych z gliniastej ziemi i trzciny. Na noc musiałem przygotować na buty specjalne podwyższenie z metalu. Białe termity zrobiłyby z nich dla siebie niezłą kolację. Na szczęście łóżka mieliśmy żelazne.
Pomagałem głównie ojcu Stanisławowi Wawrzkiewiczowi SJ w wykonywaniu różnych drewnianych narzędzi i sprzętu niezbędnego w domowych pracach. W ogrodzie ustawiliśmy kilka uli. Po kilku dniach ojciec Wolnik odjechał do Kabwe [dziś Broken Hill – przyp. red.]. Brat Piotr Osterkiewicz SJ uczył mnie jeździć terenowym samochodem i trochę pomagałem bratu Maksymilianowi Kłopeciowi SJ w wypalaniu 95 tys. cegieł, z których miało powstać seminarium, dom mieszkalny oraz kaplica.
Po czterech tygodniach ruszyłem w ślad za Ojcem Prefektem. W Kabwe pomagałem bratu Leonowi Kodrzyńskiemu SJ w budowie kościoła dla okolicznej ludności. Z lasu, który był odległy o około 6 km od miejsca budowy, zwłóczyliśmy drzewo, w czym czynnie pomagała nam miejscowa ludność. W lesie tym rosły „święte drzewa” w miejscowym języku nazywane „Mirruni”. Tubylcy przychodzili z konkretnymi prośbami, na przykład o deszcz, i składali pod drzewem bądź zawieszali na korze różne ozdoby, amulety, korale. Drzewo to było koloru ciemnoczerwonego. Brat Kodrzyński ściął jedno z nich, myśląc, że tubylcy będą się złościć, ale oni tylko milczeli.
W ciągu ośmiu miesięcy postawiliśmy skromny kościółek. Prace wykończeniowe miał wykonać już sam brat Kodrzyński, gdyż ja odjeżdżałem do Kasisi. Widziałem, jak łzy kręcą mu się w oczach. Mnie też było markotno.
PRZEZ KASISI DO CHINGOMBE
W Kasisi uczyłem się angielskiego pod nadzorem ojca Jana Spendela SJ. Miałem również dozór nad młynem i stolarnią. Zastałem jeszcze na tej placówce jej założyciela, ojca Juliana Torrenda SJ oraz siostry służebniczki, z którymi płynęliśmy do Afryki. W Kasisi byłem około 5 miesięcy. Żałowałem trochę, że już wyjeżdżam i ojciec Spendel mnie polubił, ale trudno, będzie musiał z kim innym jeździć do placówek misyjnych, gdzie pilnowałem mu samochodu i przyrządzałem posiłki, on natomiast katechizował. W tym czasie ojciec Torrend układał słownik w języku tonga i tłumaczył na angielski. Pomagali mu w tym dwaj tubylcy. Był on też wielkim miłośnikiem śpiewu. Każda jego Msza św. była śpiewana, a ponieważ fisharmonia była przy drzwiach kościelnych, odchodził od ołtarza i szedł grać, następnie dalej celebrował Mszę św.
Miałem wrócić na stację misyjną w Chingombe. Ojciec Spendel odwiózł mnie na stację Ngwerere. Stamtąd udałem się do Kabwe. Z Kabwe brat Osterkiewicz odwiózł mnie do Mkushi, gdzie zatrzymałem się u pewnego komisarza angielskiego. Spędziłem tam noc i czekałem na ludzi z Chingombe, którzy mieli po mnie przyjść. Niestety nikogo nie było. Po długich prośbach komisarz dał mi dwóch Afrykańczyków. Był październik 1930 roku. Do Chingombe ponad 70 km. Było bardzo upalnie. Tubylcy szli bardzo szybko. Krzyczeli, abym szedł szybciej, gdyż oni są boso, a kamienie były bardzo nagrzane. Miałem dobre skórzane buty. Czułem, jak po kilku kilometrach zaczynają piec. Zdjąć nie chciałem, bo po takich gorących kamieniach nie byłem przyzwyczajony chodzić. W pierwszy dzień zrobiliśmy 40 km.
Zatrzymaliśmy się u poszukiwacza minerałów pana Bletchforda z Anglii. W miejscu, gdzie stał jego namiot, zastaliśmy kilku tubylców, jego natomiast nie było. Miał wrócić późnym wieczorem. Byłem strasznie zmęczony, nogi całe w pęcherzach, przez cały dzień bez żadnego posiłku. Nie chciało mi się jeść, tylko spać. Poszedłem nad pobliski strumień i tam położyłem się w trawie. Moi przewodnicy położyli się koło mnie. Usnąłem natychmiast. Zdążyłem tylko usłyszeć, że jutro o świcie wyruszamy dalej. Rano dowiedziałem się, że wieczorem przyszli posłańcy od pana Bletchforda, ale moi tragarze nie pozwolili mnie budzić.
O godzinie 4 rano wyruszyliśmy w drogę, tak że nawet się z tym Anglikiem nie widziałem, gdyż w jego obozie wszyscy jeszcze spali. Szliśmy po kamieniach i wertepach do godziny 13.00. Doszliśmy do rzeki Chingombe. Moi towarzysze rozebrali się i od razu skoczyli do wody. Ja natomiast zdjąłem buty i moczyłem przez 3 godziny obolałe nogi. Z trudem włożyłem je z powrotem w buty i ruszyliśmy w potwornym upale. Przewodnicy wyprzedzili mnie i krzyczeli, żebym się pospieszył. Do misji było około 3-4 km. Przyszedłem sam. Następne dwa dni przeleżałem w łóżku.
MISJA W CHINGOMBE
czytaj dalej