Wspomnienia misjonarza – cz. 1
Tadeusz Kasperczyk SJ
„Jeśli chcesz być misjonarzem, to musisz jeść vily” – powiedział do mnie ks. biskup François Tabao SJ podczas jednego z pierwszych obiadów w rezydencji biskupiej w Mananjary (czyt. Manandzàr). Do dziś nie powiem, żeby były one dla mnie przysmakiem, przeciwnie, a w lipcu tego roku minęło 23 lata mojego misjonarzowania na Madagaskarze. A dlaczego misje? Madagaskar…
Rozpocząłem nowicjat w Starej Wsi w 1978 roku. Po szerokich korytarzach posuwała się powoli postać zakonnika, który budził zdziwienie nowo przybyłych, młodych ludzi. To brat Franciszek Uberman, który przeżył 48 lat bez jednego powrotu do kraju na Czarnym Lądzie w Zambii. Nikt nie potrzebował wiele czasu, by się z nim zaprzyjaźnić, tym bardziej że nowicjusze mieli za zadanie udzielać mu pomocy. Kiedy wrócił do Polski, był praktycznie uzależniony od innych, obolałe i zmęczone nogi, jedno oko, na które już prawie nic nie widział, ale zawsze miał spokojną, radosną i uśmiechniętą twarz. By go odwiedzić w swoim pokoju, nowicjusze nie potrzebowali pozwolenia na rozmowę z nim i mimo różnicy wieku młodzi lubili przebywać w jego towarzystwie.
Co brat robił, skąd tu przyjechał, czy mile wspomina minione lata? Na takie pytania zawsze odpowiadał: „Jeśli mi przełożeni pozwolą, to dziś wracam do moich Czarnych”.
Jeżeli poczułem powołanie misyjne, to brat Uberman był tego inicjatorem. Przez lata studiów częsta taka myśl mi towarzyszyła: „A może to jest moje powołanie, Zambia”. Wszystko szło powoli w tym kierunku, kiedy o. Prowincjał Bogusław Steczek SJ na jednym ze spotkań zapytał, czy nie zmieniłbym destynacji, nie do Zambii, ale na Madagaskar. Biskup Tabao zwrócił się z prośbą do Prowincji Polski Południowej o jezuitów do prowadzenia szkoły diecezjalnej. Chwyciło i w pierwszej grupie było nas trzech: o. Józef Chromik SJ, o. Józef Pawłowski SJ oraz ja. O. Józef Chromik SJ znający język francuski uprzedził nas o kilka miesięcy z przyjazdem na Madagaskar. Do Mananjary dotarliśmy 14 lipca 1987 roku. Tam o. Chromik czekał na nas na lotnisku.
Starym citroënem dotarliśmy na miejsce. Budynek piętrowy, długi na prawie 140 metrów, ale o wygląd nikt nie dba – pomyślałem. Sam się przekonałem, co to jest morskie powietrze, kiedy pomieszkałem trochę w tym mieście. Żelbetowe filary niszczy rdza od wewnątrz, a sól z powietrza niszczy mury i farbę.
Trudno było mi się połapać, co się dzieje, bo słońce w południe jest na północy, a chyli się ku zachodowi na wschodzie. Trzeba przetrzymać tydzień, bo następny samolot powrotny jest dopiero za 7 dni – pomyślałem… I tak mijały dni, potem tygodnie i wyjechaliśmy na kurs języka malgaskiego do Ambositra (czyt. Ambuszcza), gdzie odpowiedzialna była jedna z sióstr benedyktynek. Tu trochę się rozładowało napięcie, kiedy poznaliśmy innych misjonarzy – Polaków z różnych zgromadzeń zakonnych. Przyjechali wcześniej i kilka miesięcy nawet przypatrywali się pracy misyjnej swoich współbraci pracujących w buszu. Z tego, co przeżyli, nie było to takie straszne, jednak cały czas coś się działo, że trzeba wytrzymać 3 lata, a potem nie ma mowy o powrocie. Od września do czerwca kurs języka, a potem każdy odjeżdża w swoim kierunku. Każdy miał świadomość, że gdzieś tam są znajomi Polacy i będzie można na nich liczyć czy nawet ich spotkać.
Po kursie języka malgaskiego wróciłem do szkoły katolickiej (podstawówka i gimnazjum) w Mananjary. To miasto liczyło ok. 18 000 mieszkańców, z czego ok. 20% to katolicy. Przez kilka lat pracowali tu ludzie świeccy, Malgasze i jeden wolontariusz Francuz. W szkole było zatrudnionych 23 nauczycieli i pracowników, zaś w 9 klasach było 317 uczniów. Co mam robić?
Nie miałem żadnego doświadczenia, jeśli chodzi o prowadzenie szkoły, a tu trzeba było robić prawie wszystko. Byłem tu dyrektorem, ekonomem, katechetą dla dzieci i ojcem duchownym dla pracowników. W każdy czwartek była Msza święta dla jednej grupy dzieci, a dla drugiej spowiedź. Co gorsza, czas był ograniczony, a rodzice czekali przed biurem, więc nie można było więcej czasu temu poświęcić. Praktycznie szkoła szła własnym rytmem i nikt wiele się nie przejmował, czy dzieci są przygotowane do egzaminu na koniec podstawówki czy gimnazjum. Dzięki pomocy dzieci i nauczycieli udało mi się coś zrobić. Najpierw sprzątanie wokół szkoły, w klasach, malowanie wapnem ścian wewnątrz i na zewnątrz, karczowanie zarośli wokół budynków. Mimo że dzieci wiele czasu wolnego poświęcały na prace w szkole, zaczął podnosić się poziom nauczania, a tym samym przybywało uczniów. Każdego roku musiałem przygotować 2 lub 3 nowe sale klasowe dla dzieci. Po dwóch latach zostałem sam. O. Józef Pawłowski wrócił do Polski, by kończyć studia teologiczne. O. Józef Chromik, po zakończeniu spraw dotyczących procesu beatyfikacyjnego Sługi Bożego o. Jana Beyzyma SJ i ze względów zdrowotnych, także wrócił do Polski. Wolontariuszy też nie było więcej, więc to wszystko spoczęło na mnie.
Moim marzeniem ciągle jednak była praca misyjna w ścisłym tego słowa znaczeniu. Poprosiłem biskupa Tabao, abym mógł raz w miesiącu udać się do buszu na kilka dni. Nie tylko że się zgodził, ale dziękował za pomoc starszym już misjonarzom w ich pracy duszpasterskiej. Diecezja Mananjary wielkością była podobna do diecezji krakowskiej, a było nas tylko 9 księży, z czego 3 pracowało w samym mieście, gdzie były 2 duże parafie i kilka podmiejskich kościółków.