Wśród palm i baobabów
Franciszek Woda SJ
Od 5 września 2014 roku, decyzją prowincjała, jestem w domu pielęgniarskim dla zambijskich jezuitów, zwanym Chula House. Dom ten znajduje się w Lusace przy jezuickim nowicjacie Xavier House. Moim zadaniem jest tłumaczenie na angielski zapisanych po polsku archiwalnych dokumentów oraz „modlić się za Kościół i Towarzystwo”. Nie mam trudności ani z pierwszym zadaniem, bo z angielskim i polskim zawsze jakoś dawałem sobie radę, ani z drugim, bo zawsze modliłem się za Kościół i za Towarzystwo, nawet przed pójściem – jak to mówią – „na półkę”.
W mojej pracy tłumacza napotkałem interesującą historię polskiego misjonarza, który musiał zmagać się z tradycyjną wiarą Afrykańczyków w zabobony i duchy przodków. Nie udało mi się ustalić ani nazwiska autora opisywanych wydarzeń, ani ich daty, gdyż zapis nie zawiera tych dwóch informacji. Z dokumentu wynika, że jego autor cierpiał na ostre ataki astmy, to jednak nie pomogło w ustaleniu nazwiska. Autor zaznacza, że opis powstał w 25. rocznicę otwarcia misji w Katondwe założonej w 1912 roku. Opisywane wydarzenia mogły więc mieć miejsce w 1937 roku. Przypuszczam, że autorem dokumentu był Stanisław Siemieński SJ. W tym czasie przebywał on w Katondwe. Także styl zapisu pasuje, ponieważ ojciec Siemieński miał kwiecisty i bogaty język. Bez względu na osobę autora, opisywana historia wydała mi się interesująca. Poniżej jej fragmenty.
***
„Następuje przerwa; wszyscy idą na nshima, czyli na kolację składającą się z kaszy z mąki kukurydzianej. To najważniejsza chwila życia codziennego. Wkrótce potem wielka sensacja: świetlne obrazy na płótnie. To jeszcze większy podziw wzbudza. Na widok postaci na ekranie miejscowi myśleli, że duchy wywołuję. Sceny z życia afrykańskiego, grupy bawiących się dzieci, ludzie w polu pijący piwo powodują niekończące się wybuchy radości. Każdy widzi swego domniemanego przyjaciela.
Na tle obrazów z życia misyjnego z innych stacji, bardziej już rozwiniętych, łatwo było ich zawstydzić, wskazując, co inni robią dla szkoły i misji: jak budują szkoły, jak czyste są wsie. A tutaj wszystko leży jeszcze odłogiem.
Na koniec przedstawienia składają się sceny z życia Chrystusa Pana, męki Pańskiej, które śledzą ze szczególnym uszanowaniem. Ostatni obraz zostaje na płótnie i wówczas następuje nauka, modlitwy i śpiew. Powoli ludzie się rozchodzą. Wtedy jest czas wolny dla misjonarza, by w świetle księżyca mógł się jeszcze pomodlić za tych biednych synów Afryki.
Są jeszcze jednak wsie opanowane przez stare kobiety oddane kultowi duchów. Tam trudno o jakąkolwiek pracę apostolską lub szkołę. Babka (ambuya) jest wszechpotężna w swych wpływach. Spotkać można jeszcze po takich wsiach małe chatki, na uboczu, poświęcone duchom. Mieszka w nich mzimu – duch jakiegoś przodka, któremu składa się ofiary w postaci piwa, prosa, drobiu. Na pytanie, czy duch jada kury, odpowiadają: «Nie, ale pije piwo».
Następujący fakt miał miejsce we wsi Cisionkomoka w pobliżu Katondwe. Wieś od dawna całkiem zaniedbana, oddana duchom, tańcom, pijatykom, z licznymi nielegalnymi małżeństwami chrześcijan. Leciwe kobiety wyglądały jak czarownice; jedna z nich, kulawa, grała rolę kapłanki – mówiła kazania i prorokowała. Ona też miała pieczę nad «kapliczką» duchów. Rzecz jasna, że katechista nic w tej wiosce nie mógł wskórać. Trzeba było koniecznie pokonać przesądy i pokazać, że Bóg chrześcijan jest silniejszy niż duchy i że misjonarz duchów się nie boi.
Wieczorem, kiedy przybyliśmy, nikt nie wyszedł nam na spotkanie. Jednak gdy z gramofonu popłynęła muzyka, zeszła się młodzież i starsi. To umożliwiło wspólne pacierze i naukę. Rano, przed Mszą św., przed moim namiotem zebrało się mnóstwo dzieci, młodzieży i dorosłych mieszkańców wioski. Po modlitwach tak do nich przemówiłem: «Chodźmy, zobaczycie, że wasze duchy nie mają żadnej mocy i nikt się nie powinien ich bać. Ja sam podpalę chatkę duchów i zobaczycie, że nie umrę».
Ja przodowałem, a wszyscy za mną. Pokazali, gdzie chatka. Z krzyżem w ręku przemówiłem do nich jeszcze raz. Wyciągnąłem zapałki, zapaliłem jedną i przyłożyłem do słomy, ale słoma była wilgotna po deszczu i płomień zgasł. Próbuję drugi raz – nie chwyciło. Kapłanka ambuya mówi: «Widzicie, że duchy nas bronią». Za trzecim razem słoma zaczęła się tlić i tak to zostawiłem, bo był już czas na Mszę św. Wróciłem pod namiot, dając za wygraną. Zaraz po Mszy przychodzi katechista i mówi: «Ojcze, z chatki nic nie zostało, cała spłonęła». Kapłanka była niepocieszona, naczelnik wsi – wójt kiwał głową, bojąc się zemsty duchów. Powoli jednak, przy gramofonie, kobiety nawet zaczęły zapominać o tragedii, widziały, że żyję. Sam naczelnik wsi pomógł mi zwinąć mój namiot i w południe powędrowaliśmy do innej wioski. Wkrótce o spalonej chatce duchów wiedziała już cała okolica…”.
***
Zapis, którego fragmenty powyżej przytoczyłem, nie podaje, czy to spalenie chatki duchów w jakikolwiek sposób przyczyniło się do zmniejszenia wiary w duchy i zabobony. Moim zdaniem nie za wiele, ponieważ wiara w gusła i czary nadal pokutuje i w Zambii, i w innych częściach świata. W Polsce niestety też!