WYJAZD NA MISJE DO AFRYKI
Na stanowisku zakrystiana pozostałem w Starej Wsi prawie do końca 1928 roku. Misja w Rodezji potrzebowała nowych sił. Do pracy tam przełożeni wytypowali między innymi także mnie. Pojechałem do Krakowa na specjalny kurs matematyki. Pamiętam, że prosiłem nawet swojego profesora, aby często mnie pytał, ponieważ wiedziałem, że ta wiedza może mi się przydać, i nie omyliłem się. Później na misji trzeba było dobrze liczyć i obliczać, aby coś wybudować.
Na początku grudnia 1928 roku, w kościele św. Barbary w Krakowie, odbyło się uroczyste pożegnanie. Ojciec prowincjał Stanisław Cisek SJ poświęcił krzyżyki misyjne, które wręczył ojcu Janowi Waligórze SJ, bratu Franciszkowi Bulakowi SJ oraz mnie. W uroczystości pożegnalnej wzięli udział licznie zebrani wierni i najbliższa rodzina.
Z 10 na 11 grudnia wyruszyliśmy razem z czterema jeszcze siostrami służebniczkami Najświętszej Maryi Panny do Hamburga. Mieliśmy bilety na statek, który płynął do Republiki Południowej Afryki. Był to pokaźnych rozmiarów parowiec o wdzięcznej nazwie „Watussi”. Płynął on z ładunkiem cementu i wielkich kotłów. Stojąc już na pokładzie, obserwowałem załadunek bagaży. Zauważyłem, jak wielki dźwig podnosi nasze walizki. Wtem jedna z nich przechyliła się i wpadła do wody. Pech chciał, że była to walizka ojca Waligóry. Zaraz ją wyciągnięto, lecz nic z niej nie nadawało się już do użycia. Ojciec Jan otrzymał rekompensatę w wysokości 250 zł, co jak na owe czasy było znaczną sumą. Była to pierwsza przygoda, która spotkała nas jeszcze przed rozpoczęciem wielkiej podróży.
MORSKA PODRÓŻ
Wreszcie wypłynęliśmy. Po krótkim postoju w Amsterdamie parowiec pruł fale Atlantyku. Podróż znosiłem bardzo dobrze, natomiast brat Bulak miał poważne trudności. Cóż, morze nie każdemu służy. Zawinęliśmy do portu w Las Palmas na Wyspach Kanaryjskich. Właściwie do samego portu nie wpłynęliśmy z powodu niskiego poziomu wody, więc kapitan zarządził sześciogodzinny postój na morzu. Tutaj pierwszy raz ujrzałem mieszkańców Czarnego Lądu. Byli to „poławiacze pieniędzy”. Podróżni wrzucali do morza drobne monety, obserwując zręczność i zwinność poławiaczy.
Z Las Palmas wyruszyliśmy w dalszy rejs. Często przebywałem na pokładzie, obserwując pracę marynarzy i podziwiając bezkres morskiej przestrzeni. Jednak najbardziej utkwiły mi w pamięci wschody słońca. Wyglądało to tak, jakby słońce budziło się ze snu i wstawało z morza do całodziennej pracy. Miałem dużo czasu na modlitwę, więc dziękowałem Bogu za to piękno, którym otoczył człowieka.
Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Pierwszy raz, a zarazem i ostatni spędziłem je na morzu. Ojciec Waligóra odprawił uroczystą pasterkę, a później podkreśliliśmy tę uroczystość śpiewem polskich kolęd. Wkrótce zacumowaliśmy w Walvis Bay, w dzisiejszej Namibii. Po wyładowaniu cementu statek podniósł się prawie o jeden metr. Po około trzech dniach ruszyliśmy do Lüderitz, gdzie przeładowano jakiś wielki kocioł na mniejszy statek. Nasz cel był już blisko. Tuż przed samym Kapsztadem złapał nas sztorm. Wszyscy pasażerowie mieli opuścić pokład i zejść do swoich kabin. Namawiano i mnie, ale silniejsza była pokusa zobaczenia prawdziwego sztormu. Zostałem na pokładzie. Właściwie były to tylko większe fale, a solidna konstrukcja statku wytrzymałaby niejeden taki sztorm.
Po minięciu niebezpieczeństwa i 21 dniach podróży zawinęliśmy do Kapsztadu, do celu naszej morskiej wędrówki. Było to dokładnie 25 grudnia 1928 roku. Przed zejściem na ląd sprawdzano wszystkim pasażerom dokumenty. Okazało się, że brat Bulak przy sobie ich nie posiada, gdyż wszystko zapakował do walizek, a te wyładowano już na ląd. Na szczęście prefekt apostolski prefektury Broken Hill [późniejszej Lusaki – przyp. red.], ojciec Bruno Wolnik SJ poinformował wcześniej o naszym przyjeździe jezuitów angielskich, rezydujących w Kapsztadzie. Przyjechał po nas ojciec superior Izydor Lallemand. Powiadomiony o tym, co zaszło, wytłumaczył kapitanowi, że pasażer „na gapę” ma swoje dokumenty w walizce, i ten pozwolił mu zejść po dokumenty. Wkrótce wszystko się wyjaśniło.
NA CZARNYM LĄDZIE
Ojciec Lallemand zabrał nas do siebie. Odpoczywaliśmy i zarazem przygotowywaliśmy się do następnego etapu naszej podróży, lecz tym razem koleją. Po trzech dniach wsiedliśmy do pociągu, który krętym i wysoko położonym traktem kolejowym wspinał się wśród malowniczych gór. Upał był nieznośny. Półtorej doby jechaliśmy do Bulawayo w Zimbabwe. Stąd wzdłuż pięknej rzeki Oranje dotarliśmy do Kimberley [obecnie w RPA – przyp. red.]. Nareszcie mogliśmy się napić wody z lodem, bo ta, którą dawano w pociągu, była gorąca.
W upalne styczniowe popołudnie ruszyliśmy do Livingstone. Byliśmy jedynymi pasażerami, i to pociągu towarowego, a właściwie taboru do przewożenia zwierząt. Podróż była uciążliwa, lecz rychły jej koniec wprawiał nas w dobry humor. Z Livingstone udaliśmy się do Lusaki. W Lusace ojciec Jan Waligóra SJ pytał o małą miejscowość Ngwerere, gdzie właśnie byliśmy umówieni, lecz nikt nie wiedział, gdzie ta miejscowość jest położona. Dopiero po jakimś czasie wyjaśniło się, że jest to pierwsza stacja za Lusaką. Przybyliśmy tam pod wieczór, akurat w święto Trzech Króli. A ponieważ w nocy ze względu na bezpieczeństwo nikt nie podróżował, więc złożyliśmy nasze bagaże w jedno miejsce i przez całą noc przesiedzieliśmy koło szopy, która reprezentowała stację kolejową. Baliśmy się zasnąć z powodu jadowitych węży, których w tym rejonie nie brakowało.
Nazajutrz dowiedzieliśmy się od pobliskich farmerów, gdzie jest droga do Kasisi. Zostawiwszy brata Franciszka Bulaka SJ na straży naszych bagaży, ruszyliśmy wskazaną nam ścieżką. Po prawie sześciogodzinnym marszu, przez krzaki i ponaddwumetrowe trawy spotkaliśmy w drodze brata Władysława Misiąga SJ, który właśnie po nas jechał. Okazało się, że był on na stacji dzień wcześniej, lecz nie doczekawszy się nas, wrócił do Kasisi. Powiedzieliśmy mu, że brat Bulak jest na stacji z bagażami. Ruszył więc tam bardzo powoli, bo woły to nie konie, chociaż wózek miały pusty. My ruszyliśmy dalej. Wkrótce też serdecznie witani przez ojca Jana Spendla SJ i brata Józefa Dudę SJ ujrzeliśmy placówkę misyjną, która była kresem naszej długiej podróży.
WĘDRÓWKA PO MISJI
Czytaj dalej