DZIECI Z MARANY
Na szpitalnych dziedzińcach w Maranie zawsze jest pełno dzieci. Nic dziwnego, bo placu zabaw tu przecież nie ma, a gdzieś trzeba zagrać w klasy, poskakać na skakance czy zabawić się w berka lub chowanego. Dziecięcy gwar i śmiech cichną tutaj tylko wtedy, gdy pada i oczywiście wieczorem, kiedy przychodzi pora snu. Nie ma tu piaskownicy, kolorowych huśtawek, zjeżdżalni czy innych „rozrywkowo-gimnastycznych” urządzeń, ale dzieciaki doskonale potrafią poradzić sobie i bez tego. A pomysłów na zabawę im nie brakuje. Patrząc na nie, można by pomyśleć, że to najszczęśliwsze dzieci na świecie – zawsze uśmiechnięte, rozśpiewane, roztańczone.
MOMPERA, AIZA NY BONBONS?
Kiedy pojawiam się na dziedzińcu, biegną do mnie wszystkie jak stadko wróbelków i „ćwierkają” najgłośniej, jak tylko potrafią: „Mompera, aiza ny bonbons?” – „Ojcze, masz cukierki?”. Wyciągają małe rączki i patrzą wielkimi, słodkimi oczkami, bo wiedzą, że moje kieszenie nigdy nie są puste. Oprócz różańca zawsze zmieści się w nich solidna garść cukierków, czasem czekoladowy batonik albo i paczuszka ciasteczek. O, jakie są szczęśliwe, kiedy uraczę je choćby jednym dropsem lub landrynką! Czasami włączam się w ich zabawy. Najbardziej lubią, kiedy razem z nimi śpiewam i tańczę. Lubię takie chwile, ale zawsze wtedy ciężej robi mi się na sercu, bo przecież wiem, że Marana to nie raj na ziemi, a miejsce przymusowego odosobnienia, z którego nie wszyscy, niestety, powrócą do normalnego świata.
TROSKA O EDUKACJĘ MAŁYCH PACJENTÓW MARANY
W Maranie mamy około 60 pacjentów, w tym ponad 30 dzieci. Niektóre z tych dzieci trafiły tutaj razem z rodzicami, niektóre tutaj się urodziły. Są wśród nich także sieroty. Siostry ze Zgromadzenia św. Józefa z Cluny, które opiekują się chorymi, bardzo dbają o to, by dzieciakom zapewnić jak najlepsze warunki. Nie tylko leczą je, żywią, ubierają, ale też uczą. Większość kończy szkołę w Maranie. Najzdolniejsze mogą kształcić się w prywatnej szkole sióstr w Fianarantsoa. Oczywiście, jeśli wystarczy na to funduszy, bo trzeba zapłacić nie tylko wysokie czesne, ale też kupić podręczniki, przybory szkolne, ubranie itd. Takich szczęściarzy jest więc niewielu.
Razem z siostrami dbamy też o rozwój duchowy tego młodego pokolenia Marany. Dzieci chętnie uczestniczą w Mszach św. i różnego rodzaju nabożeństwach. Często opowiadam im o założycielu Marany – Ojcu Janie Beyzymie. Pewnego dnia wszedłem do kaplicy i zobaczyłem tam gromadkę dzieci przy relikwiach bł. Ojca Jana. Modliły się, śpiewały, całowały płytę sarkofagu. Przyszły tu same, z własnej inicjatywy. Bose, trochę umorusane, byle jak ubrane. Tak gorąco prosiły o zdrowie dla rodziców i dla siebie, że aż mi oczy natychmiast zwilgotniały ze wzruszenia. Te dzieci potrafią zaskakiwać. Mimo cierpienia i niedostatku nie tracą nigdy dziecięcej radości i szczerości. A wiary, nadziei i miłości niejeden dorosły może się od nich uczyć.
PIERWSZA KOMUNIA ŚWIĘTA
Nie tak dawno przeżywaliśmy w Maranie wielki dzień. Otóż trzy dziewczynki przystąpiły do Pierwszej Komunii Świętej. Najmłodsza przebywa tu wraz z chorymi rodzicami i dwoma młodszymi braćmi. Jej tata jest szewcem, robi doskonałe buty, więc siostry zatrudniły go do robienia obuwia dla chorych. Rodzice dwóch starszych dziewczynek wyleczyli się z trądu i opuścili już Maranę. One zostały, bo siostry zaproponowały im naukę w prywatnej szkole, opłatę czesnego i utrzymanie.
Uroczystość była skromna, ale piękna. Do kaplicy przyszli nie tylko bliscy dziewczynek, lecz także większość chorych. Siostra ekonomka kupiła kilka metrów białego materiału i zamówiła u krawcowej trzy sukienki. Dziewczynki wyglądały w nich naprawdę ślicznie, choć nie było żadnych ozdób, błyskotek, falbanek itp. Nie sukienki jednak były najważniejsze. Dla dziewczynek liczyła się tylko ta chwila, kiedy Jezus po raz pierwszy przyjdzie do ich serc. Czekały na to w wielkim skupieniu. Potem nie było żadnych przyjęć ani prezentów. Żadna z nich nie dostała roweru, komputera, komórki, tabletu ani nawet czekolady. Siostry podarowały im na pamiątkę małe obrazeczki i zaprosiły je na obiad. Ten dzień wszyscy w Maranie na pewno zapamiętamy na długo. Dziewczynki chętnie pomagają innym. Uczą się bardzo dobrze. Jak wszystkie dzieci marzą. O czym? Czy chcą zostać kiedyś kimś ważnym, wielkim? Czy myślą o tym, żeby mieć dużo pieniędzy, piękny dom, wygodne życie?… Kiedyś je o te marzenia zapytałem.
Żeby mama, tata i bracia wyzdrowieli – odrzekła ta najmłodsza.
Żebyśmy nigdy nie byli głodni – powiedziała druga.
Żeby nikt na świecie nie musiał płakać – dodała trzecia.
Takie to są marzenia malgaskich dzieci z Marany.
O. Józef Pawłowski SJ,
kapelan szpitala w Maranie