BEZ ZŁOTYCH ORNATÓW
Następnego dnia niedzielną Mszę św. ojciec Andrzej odprawiał w Singonya. Nie wiem, czy oni mają tam jakąś ustaloną godzinę Mszy, ale miejscowa ludność zbierała się na nią przez półtorej godziny. W tym czasie zobaczyliśmy jeszcze miejsce po starym kościele założonym przez ojca Józefa Moreau, pioniera tutejszych misji. Kiedy ojciec Andrzej poszedł spowiadać, my z Henrykiem obchodziliśmy okolicę.
Dziewczęta ze służby maryjnej zamiatały obejście koło kościoła miotłami z suchej trawy. To był tam taki poranny rytuał. Zastanawiało nas, po co zamiatać ziemię. Ojciec wyjaśnił, że w obejściu musi być czysto, żeby było widać węże – to od razu przemówiło. Za kościołem dziewczęta przygotowywały tańce, nawet się załapałam na kilka kroków, zupełnie to nie przypominało naszych rytmów „dwa na jeden”, ale było do opanowania. Miejscowi cały czas z różnych stron nadciągali, wyłaniając się z zagajników. Przed Mszą, kiedy skończyły się spowiedzi, ojciec wyszedł z kościoła zaprosić, a może zwołać wszystkich do środka.
Kościół się wypełnił. Niczym nie przypominał naszych polskich, nawet najuboższych kaplic. Ściany niebieskie, odrapane, okna są, ale po części bez szyb, na ścianie wisi tylko niewielki krzyżyk, świeczki ledwo stoją w lichtarzykach – takie krzywe, a zamiast fresków na suficie, zwykła falista blacha. Ministranci w potarganych albach i pelerynach, a sam kapłan bez złotych ornatów i alby z rękawami w kantkę. Nic to, mimo że kościół z osiem razy mniejszy od mojego parafialnego, to śpiewy i zaangażowanie wiernych osiem razy większe. Tam nie było „niemych obserwatorów”, oni przyszli się modlić. To było niesamowite. Niestety w naszych kościołach coraz rzadziej widoczne…
W czasie czytań ojciec Andrzej, jak anioł w swojej białej albie na tle niebieskiej, odrapanej ściany, siedział na zwykłej ławce z ministrantami, obok niego czarna walizka – cała zakrystia misjonarza. To było bardzo wymowne. W walizce mszał angielsko-tonga, wino i opłatki. Wystarczy. Potem procesja z darami. Bardzo mnie wzruszyła. Każdy podchodzi z tym, co ma. Po chwili oprócz drobnych monet pod ołtarzem znalazły się woreczki z orzeszkami arachidowymi i kukurydzą. Na przeżycie te dary serca raczej by nie wystarczyły, ale intencje są piękne. Coś, co mnie tam niesamowicie wzruszało, to fakt, że oni praktycznie nic nie mając, potrafili się jeszcze tym NIC dzielić. Dla Europejczyka szok! Po Mszy, kiedy ojciec nas przedstawił, ustawiła się ponownie kolejka, żeby się z nami przywitać. To było miłe.
Potem pojechaliśmy nad sztuczne jezioro znajdujące się w tej okolicy, by wspiąć się na najbliższą górę. Wędrówka trwała wprawdzie około piętnastu, może dwudziestu minut, ale widok z góry był przepiękny. Poczułam się trochę jak w Pożegnaniu z Afryką, patrząc na bezkres tego suchego lądu, który ożywiała jeszcze pozostałość zieleni na drzewach. Na tej górze ojciec odprawia rekolekcje, to takie miejsce odosobnienia. Stoi tam kapliczka, już pusta niestety, ale ojciec powiedział, że na czas rekolekcji przynoszą tam ze sobą Matkę Bożą.
Roślinność Afryki mnie zaczarowała. Intensywność barw i kwiatów nawet o tej porze roku była niesamowita, a kształty niektórych owoców były bardzo zaskakujące. Przyznaję, że po tym doświadczeniu znacznie bardziej dostrzegam też nasze piękne drzewa, których do tej pory nie widziałam, bo były dla mnie takie powszednie. To dziwne, że trzeba było przejechać dwadzieścia tysięcy kilometrów, by na nowo odkryć nasze akacje, magnolie, lipy i głogi.
ZACHÓD SŁOŃCA NAD ZAMBEZI
Na koniec jedziemy do Livingston. Będąc już tutaj, trudno nie zobaczyć największych wodospadów Afryki noszących imię angielskiej królowej Wiktorii. Piękne!!! Jeśli w raju będą wodospady, to na pewno takie jak w Zambii. Pierwszy raz w życiu widziałam, żeby tęcze – najpiękniejszy znak przymierza Boga z człowiekiem – tak swobodnie „spacerowały” po kroplach wody i to w takich ilościach! Pięknie! Jest taki rodzaj piękna, który jedynie ciszą da się wyrazić, bo niedoskonałość języka może go tylko umniejszyć. To właśnie było to.
Livingston było dla nas bardzo łaskawe, bo wszystkie zwierzęta w parku zechciały się nam pokazać – antylopy, guźce, bawoły, hipopotamy, zebry, słonie, żyrafy i krokodyle, a nawet trzy nosorożce. Duże te zwierzęta, a słoni bardzo się bałam. Zwłaszcza tego, który „wyrósł” przed nami wieczorem, gdy wracaliśmy z parku, kiedy po wieczornej kąpieli wychodził z rzeki Zambezi. Dobrze, że będący z nami strażnik, trzeźwo zareagował i kazał od razu szybko wycofać samochód. Tutejsze słonie nie są przyjazne i co roku giną przez nie ludzie. Są bezwzględne, nie znają żadnych przeszkód. Tutaj można by się odwołać do klasyki kina i filmu Ścieżka słoni – w tych regionach to niestety prawda. Dowodem jest fakt, że bananowiec, który rósł koło naszego domu w Livingston, po kilku tygodniach po naszym powrocie do Polski, z tego, co pisał ojciec Andrzej, przestał istnieć, bo słonie były głodne, a żadne ogrodzenia i druty pod prądem nie stanowią przeszkody, skoro „słoń chce”.
Ojciec pokazał nam także bardzo drogie hotele dla białych „oligarchów”. To było trudne doświadczenie.
Świadomość, że za tydzień pobytu w tym hotelu dla jednej osoby można by wybudować studnię głębinową dla kilkudziesięciu albo kilkuset mieszkańców wiosek, była bardzo smutna. Do tej pory widzę mężczyznę leżącego na miękkich sofach, niczym z Luwru, który zasnął nad czytaną gazetą, popijając pewnie bardzo drogą kawę, i tego człowieka z polio… Trudno nawet o komentarz.
Zachód słońca nad Zambezi był za to bardzo uroczy. Po raz drugi „włączyło mi się” Pożegnanie z Afryką. To także kategoria nie do opisania. Trzeba po prostu tam być i zobaczyć…
***
To, co napisałam, to oczywiście tylko maleńki wycinek doświadczeń, które miałam okazję tam przeżyć. Kiedy wyjazd do Chikuni powoli się urzeczywistniał, zaczęłam się bać. Byłam pewna, że stamtąd nie wrócę cała… Uruchomił mi się europejski racjonalizm. A przeżyłam szczepienia, co nie zawsze jest normą, nie miałam tam żadnych problemów zdrowotnych, nie ugryzł mnie żaden komar – temu oczywiście pomagaliśmy, jak się dało, pryskając się „odstraszaczami”, ani żaden wąż (kobra zawitała do zagród Chikuni w szkole Mukanzubo, jak byliśmy w Livingston, ale dziewczyny ponoć były bardzo dzielne i obyło się bez ofiar w ludziach), nie roztrzaskał się też nasz samolot…
Strach jest rzeczą ludzką, podobno tylko głupcy niczego się nie boją. Jednak pytając Boga o własną drogę, można go przezwyciężyć, nawet jeśli przez jakiś czas droga ta ma prowadzić przez Czarny Ląd. Te dwa tygodnie u misjonarzy były jak chwila w moim życiu, ale będąc tam nawet tylko przez chwilę, nie sposób po powrocie być tym samym człowiekiem…
Urszula Gawron