Deszcz
Henryk Dziadosz SJ
Lena ma 26 lat. Cztery lata temu wyszła za mąż za Dmytra. Mają synka Daniłę, który niedawno skończył trzy lata. Młodzi należą do II wspólnoty neokatechumenalnej przy parafii na Greczanach w Chmielnickim, na Ukrainie. Po wielu burzliwych przeżyciach i poszukiwaniach odnaleźli drogę do Boga, który ich prowadzi do siebie również przez wspólnotę.
W obliczu choroby
Droga Leny i Dmytra naznaczona jest jednak wielkim cierpieniem, bo pod koniec marca 2014 roku lekarze wykryli u Leny wielką (ok. 20-centymetrową) narośl na płucach, tzw. stwardnienie guzowate. Wyniki badania nie pozostawiały wątpliwości: rak, który szybko sieje spustoszenie w całym organizmie. Trzeba zdecydować, co robić dalej: leczyć się na Ukrainie, np. w Kijowie, gdzie są specjalistyczne szpitale onkologiczne, czy może za granicą. Za radą bliskich małżonkowie wybrali Debreczyn na Węgrzech.
Około stu kilometrów od Debreczyna w Użgorodzie na Ukrainie żyje rodzina Dmytra, więc będzie to ewentualna baza, by nie mieszkać cały czas w Debreczynie, co byłoby ponad możliwości finansowe rodziny. Jest też inna racja – małżonkowie dowiedzieli się, że Debreczyn ma dobrych specjalistów onkologów i że można tam leczyć się za darmo, płacąc odpowiednie ubezpieczenie.
Lena rozpoczęła więc długą drogę krzyżową leczenia w klinice onkologicznej w Debreczynie. Zdecydowano najpierw zrobić biopsję, aby lepiej poznać chorobę i przypadek Leny. Wyniki badania potwierdziły, że jest to jeden z najbardziej złośliwych nowotworów. Zdecydowano się na chemię, bo przy takim usytuowaniu guza operacja nie wchodziła w grę. W czasie operacji można by było uszkodzić inne narządy. Pierwszy etap leczenia i podawana co dwa tygodnie chemia niestety nie przyniosły żadnej poprawy. Był sierpień 2014 roku.
Modlitwa za wstawiennictwem bł. Jana Beyzyma
Od samego początku choroby wszyscy bliscy Leny: mąż, rodzice, krewni, a także wspólnoty neokatechumenalne modliły się o jej uzdrowienie. Od 8 do 11 sierpnia 2014 roku mieliśmy zaplanowaną pielgrzymkę w intencji rozeznania powołania dla młodzieży ze wspólnot neokatechumenalnych. Miała ona trwać około tygodnia, ale ze względu na wojnę nie mogliśmy, zgodnie z wcześniej zaplanowaną trasą, udać się na wschód Ukrainy. Ograniczyliśmy nasz wyjazd do czterech dni na terenach zachodniej Ukrainy. Plan był taki, by rozpocząć w Winnicy od Liturgii Pokutnej, 9 sierpnia pojechać przez Krzemieniec i Poczajów do Lwowa. Tam nocleg, a rano na rynku we Lwowie ewangelizacja i wyjazd do Czortkowa. Z Czortkowa kolejnego dnia pielgrzymki mieliśmy pojechać do Kamieńca Podolskiego, gdzie po obiedzie miało się odbyć spotkanie powołaniowe na dziedzińcu słynnego zamku kamienieckiego, znanego z „Ogniem i mieczem” Henryka Sienkiewicza.
Taki plan został mniej więcej wykonany. Uległ jednak małej korekcie, ponieważ nasza pielgrzymka miała przebiegać blisko miejsca narodzenia bł. Ojca Jana Beyzyma. W przeddzień pielgrzymki ojciec Tadeusz Sarota zaproponował, byśmy odwiedzili to miejsce i pomodlili się tam za Lenę, przy kapliczce postawionej w tym miejscu dwa lata wcześniej, w stulecie śmierci Ojca Beyzyma i jego narodzin dla nieba. Tak też zrobiliśmy.
9 sierpnia wyjechaliśmy z Winnicy po śniadaniu. Pogoda była piękna, chociaż po drodze za Storokonstantynowem złapała nas burza i ulewny deszcz. Nam to jednak nie przeszkadzało, ponieważ byliśmy zajęci w autokarze „otwieraniem” Słowa dla młodzieży, która szukała światła na swoje powołanie. Tak dojechaliśmy do Beyzymów w gminie Liszczany w powiecie izasławskim, zbaczając 4 km od głównej trasy. Od miejsca postoju trzeba było przejść około 300 metrów do polany z trzech stron otoczonej lasem. Tam właśnie stał piękny murowany dom rodziny Beyzymów, w którym nasz Błogosławiony urodził się w maju 1850 roku.
Na miejscu, gdzie dziś stoi kapliczka poświęcona 13 października 2012 roku przez bpa Leona Dubrawskiego w obecności 100 wiernych z Chmielnickiego i nielicznej grupy miejscowych oraz władz gminnych, ustawiliśmy ołtarz i wszystko, co potrzebne jest do sprawowania Eucharystii. Kiedy rozpocząłem Mszę św., wokoło zrobiło się ciemno i zaczął padać rzęsisty deszcz. Ołtarz i mnie przykryto płaszczami i parasolkami. Tak odprawiałem Mszę św.
W czasie sprawowania Eucharystii przychodziły mi do głowy dwie myśli: albo diabeł bardzo się złości, że się tu zebraliśmy na modlitwę o uzdrowienie Leny za przyczyną bł. Ojca Jana Beyzyma, albo to Bóg daje nam sygnał, że tak jak obfity jest ten deszcz, tak nieskończone są Jego łaski dla tych, którzy z wiarą i pokorą zwracają się do Niego. Nie było możliwości, by zaśpiewać, nie zdołałem też wygłosić homilii. Kiedy skończyliśmy Mszę św. i zaczęliśmy zbierać przedmioty liturgiczne i nasze kanapki, bo po Mszy św. miał być tam obiad, zaczęło się przejaśniać. Nagle deszcz ustał, było jednak mokro i nie mogliśmy spożyć tam agapy. Wróciliśmy do autokarów przemoczeni do suchej nitki.
Co znamienne, nikt nie narzekał, nie buntował się. Przeczuwaliśmy, że dzieją się wielkie rzeczy. Mogliśmy dotknąć wielkiej tajemnicy wspólnoty świętych Kościoła. Święci z nieba pomagają tym, którzy jeszcze tu, na ziemi, idą w pielgrzymce wiary. Tego właśnie doświadczyłem, w tym świętym miejscu, gdzie narodził się Jan Beyzym, który oddał się miłosiernej posłudze trędowatym na Madagaskarze i teraz wspomaga nas swoją modlitwą.
Odbywaliśmy dalej pielgrzymkę przez Podhorce, Lwów, Czortków do Kamieńca Podolskiego. Wracaliśmy umocnieni łaską Bożą i doświadczeniem Jego nieskończonego miłosierdzia. Wielu odnalazło swoje powołanie. Nie wiedzieliśmy jednak, co z Leną.
Profesor powiedział, że raka nie ma
Po powrocie do domu dowiedzieliśmy się, że zmieniono Lenie poprzednią chemioterapię na inną, która miała być nowatorska. Jednak wymagała jeszcze większej cierpliwości i poddania się rygorystycznym procedurom ze względu na możliwość infekcji. Lena więc miała być odizolowana. W sali szpitalnej, w której leżała, postawiono namiot, aby ochronić ją przed możliwością zarażenia jakimikolwiek wirusami czy bakteriami. Ten sposób leczenia miał trwać około miesiąca i w takich warunkach zastosowano u niej nowy rodzaj chemioterapii.
Przychodziły różne wieści: raz było lepiej, raz gorzej. Czekaliśmy na jakąś dobrą wiadomość. Przed Bożym Narodzeniem na jednej z naszych wspólnotowych Liturgii pojawiała się Lena z mężem i synem. Było to dla nas wielkie zaskoczenie, a jednocześnie radość. To był czytelny znak, że idzie ku lepszemu. Lena powiedziała, że guz z 20-centymetrowego zrobił się 5-centymetrowy. Trzeba jeszcze kontynuować leczenie i robić nowe analizy, by potwierdzić pozytywną tendencję w terapii. Lena co jakiś czas wyjeżdżała na dalsze leczenie i wracała do domu. Trwało to kilka miesięcy. Lekarze mówili, że na ostateczny rezultat trzeba jeszcze czekać, ale byliśmy pełni nadziei.
Na początku lipca 2015 roku w Brzuchowiczach koło Lwowa mieliśmy kongregację jezuitów Regionu Rosyjskiego. Zaraz po niej pojechałem na rekolekcje dla kapłanów do Medjugorie. Tam też modliłem się za Lenę. Do domu wróciłem 12 lipca, a 13 otrzymałem SMS-a od Walerego, który jest odpowiedzialnym naszej wspólnoty: „Lena przesłała wiadomość, że jej profesor powiedział, że raka nie ma”. Na początku lipca pojechała do Debreczyna na ostateczne analizy i przesłała tę radosną wiadomość.
Pragnę podziękować Bogu za ten dar, który – jestem przekonany w stu procentach – przyszedł przez ręce bł. Ojca Jana Beyzyma. Nawet jeśli była interwencja lekarzy i chemioterapia, to dla nas, którzy modliliśmy się w Beyzymach o łaskę zdrowia dla Leny, jest to wyraźny znak interwencji Bożej i Jego działania za przyczyną bł. Ojca Jana. Bogu niech będą dzięki.