DZIECIŃSTWO
W DOMU RODZINNYM
Urodziłem się 30 sierpnia 1897 roku w małej miejscowości Mokra Strona koło Przeworska w południowo-wschodniej Polsce. Byłem ósmym dzieckiem z dziewięciorga rodzeństwa. Moi rodzice nie byli zamożni. Źródłem naszego utrzymania była napędzana ręcznie wialnia. Ojciec kupował zanieczyszczone ziarno gryki i po odpowiednim oczyszczeniu sprzedawał je w Łańcucie bądź w okolicznych miejscowościach. Gdy on był w drodze, matka wraz z dziećmi przygotowywała ziarno do sprzedaży. Wkrótce też cały ciężar utrzymania rodziny spadł na matkę i starsze rodzeństwo.
W 1907 roku, gdy miałem 10 lat, zmarł ojciec. Matka, która była osobą bardzo religijną i wzorem pobożności dla nas, ufała Bogu i wierzyła, że podoła obowiązkom. Najstarszy brat dostał się do gimnazjum. Matka często modliła się za Janka, aby Bóg ustrzegł go od zła. Prośba jej została wysłuchana. Pewnego dnia we śnie zobaczyła syna Jana w sutannie. Jej serce było już odtąd spokojne. Brat został księdzem i objął parafię w Sarzynie koło Leżajska. Dom rodzinny opuściła również moja siostra Maria. Wstąpiła do Zgromadzenia Sióstr Służebniczek Najświętszej Maryi Panny w Starej Wsi. Matka cieszyła się, że Bóg wejrzał na naszą rodzinę. Pamiętam jedno zdarzenie, które było niejako zapowiedzią także mojego powołania do służby Bożej. Z pobliskiego klasztoru Ojców Bernardynów w Przeworsku przychodzili nieraz zakonnicy, prosząc o jałmużnę. Nie było nam lekko, ale nie przypominam sobie, by matka kiedykolwiek odprawiała ich z niczym. Po jednej z takich wizyt matka zwróciła się do mnie: „Wiedz, Franiu, i ja ciebie będę widziała w sutannie”. Te słowa zostały w moim sercu.
SŁUŻBA W CZASIE PIERWSZEJ WOJNY ŚWIATOWEJ
Ukończyłem szkołę powszechną i nadal pomagałem matce. Wybuchła pierwsza wojna światowa. W 1915 roku, gdy miałem 18 lat, znalazłem się w 90. Regimencie Jarosławskim, który pod dowództwem oficerów austriackich wyruszył na front wschodni. Po krótkim przeszkoleniu przydzielono mnie do obsługi małych działek artyleryjskich. Przeszliśmy wiele kilometrów. Koniec wojny zastał nas nad Donem. Nastąpił odwrót. Wracaliśmy do wolnej Polski. Droga nie była prosta.
Obawiając się oddziałów ukraińskich, doszliśmy do Włodzimierza Wołyńskiego. Lecz i tam natknęliśmy się na znaczny ukraiński oddział. Ukraińcy otoczyli Włodzimierz i czekali na nasze wyjście z miasta. Około 1000 żołnierzy w gotowości bojowej leżało w śniegu przez całą noc. Kapelan, który był bardzo lubiany przez wszystkich, dodawał nam otuchy. Nad ranem Ukraińcy wycofali się. Wyjście z miasta mieliśmy wolne. Wkrótce stanęliśmy w Jarosławiu. Ksiądz kapelan odprawił Mszę św. i wygłosił pożegnalne kazanie. Wzruszenie, a jednocześnie żal, że musimy się z nim rozstać, malowały się w wypełnionych łzami oczach żołnierzy.
NAUKA ZAWODU I PIERWSZE DOŚWIADCZENIA W PRACY
Wróciłem wraz z innymi do Przeworska. Na krótko zatrzymałem się w domu rodzinnym i pojechałem do brata Jana. W Sarzynie uczyłem się zawodu stolarza-kołodzieja. Uczyłem się, a jednocześnie pomagałem w pracy stolarzowi, u którego terminowałem. Nauka trwała 3,5 roku. Pewnego dnia brat powiedział mi: „Ruszyłbyś, Franek, gdzieś za lepszą pracą, już przecież coś potrafisz zrobić w swoim zawodzie. Spróbuj w Dębicy w Rzemieślniczych Zakładach Hrabiego Raczyńskiego”.
Posłuchałem brata. Wkrótce znalazłem się w Dębicy. Przyjęto mnie na okres próby, który trwał do egzaminu. Musiałem się dobrze przykładać, lecz lubiłem tę pracę i to mi bardzo pomagało. Egzamin, który polegał na wykonaniu koła do wozu, wypadł bardzo dobrze. Starałem się być zawsze dokładny i tę umiejętność wykorzystałem tu. Praca, modlitwa, rozmowy z kolegami wypełniały mój dzień. Często chodziłem do pobliskiej Zawady. Tam w sanktuarium Maryi modliłem się do Matki Bożej, prosząc Ją o pomoc i opiekę. Raz, gdy mi było szczególnie ciężko, modląc się i płacząc, usłyszałem: „Czemu płaczesz? Ja ciebie już nie opuszczę”.
DROGA POWOŁANIA ZAKONNEGO
Czytaj dalej