KS. KARDYNAŁ ADAM KOZŁOWIECKI SJ BIOGRAFIA Z WYWIADÓW I LISTÓW, CZĘŚĆ III
POWRÓT DO MISJI W BUSZU
[5 I 1975] „Bardzo się niepokoję, że władze kościelne zdecydują się na wycofanie z takich misji jak Katondwe, Mpanshya, nawet Kasisi, a na pierwszym planie Chingombe. Nie powinno mnie to więcej obchodzić, bo czuję, że oddalam się coraz bardziej od tych misji, z którymi byłem związany przez blisko 29 lat. Zagrzebuję się jak mogę tutaj i staram się zapomnieć, choć to ciężko przychodzi”.
A. Kozłowiecki, Moja Afryka, moje Chingombe.
Dzieje misjonarza opisane w listach do Przyjaciół, wyboru
listów dokonał i oprac. L. Grzebień, Kraków 1998, s. 282
A. Kozłowiecki, Moja Afryka, moje Chingombe, s. 282
[7 III 1976] „Siedzę sobie w Chingombe pomiędzy Czarnymi, którzy ogromnie serdecznie mnie przyjęli. Widać wiedzieli, że groziło zamknięcie misji i że przyczyniłem się trochę do jej uratowania. Stary Stefano przyniósł mi 6 jajek, ananasa i dynię, stary Alberto Chisengelelo kurę, stary Bonifacio Katetaula drugą kurę, a nawet Johni Kapenta (niezbyt «fanatyczny» katolik, bo ma coś ze dwie lub trzy żony) 3 jajka”.
S. Cieślak, Kardynał Adam Kozłowiecki,
Kraków 2008, s. 131–132;
A. Kozłowiecki, Moja Afryka, moje Chingombe, s. 284–285
„Ksiądz Prawica cudów dokonuje na naszym gospodarstwie i jestem przekonany, że misja będzie się mogła utrzymać, a moja pomoc, która zresztą przychodzi od przyjaciół naszej misji, idzie przede wszystkim na projekty umacniające podstawy utrzymania misji. Rujnują nas jednak koszty transportu… Za najważniejszą jednak inwestycję uważam wkład naszej pracy nad podniesieniem stanu moralnego, jak i materialnego powierzonej nam ludności i nie obawiam się związanych z tym kosztów”.
A. Kozłowiecki, Moja Afryka, moje Chingombe, s. 304;
L. Grzebień, Serce bez granic. Obywatel świata,
apostoł Afryki, rodak z Huty Komorowskiej, ksiądz kardynał
Adam Kozłowiecki SJ 1911–2007, Sandomierz 2012, s. 161
[24 I 1978, Jubileusz misji w Chingombe] „Jasnym (przynajmniej dla mnie) przeżyciem był 15 września obchód diamentowego jubileuszu misji w Chingombe… Przez 40 lat pracowali tam misjonarze i misjonarki, gdy nie było drogi, dochodziło się na piechotę – teraz droga jest, droga zła, miejscami nawet bardzo zła, ale jest. Było zatem za co Bogu dziękować, choćby za tych ponad 16 000 chrztów i tych niezliczonych spowiedzi, Mszy św. i Komunii św. Ludziska kolędowali w cibemba i cinianja na polskie melodie, w czasie kazania odpowiadali spontanicznie na pytania, a po Mszy św. dali kurę na gwiazdkę!”.
A. Kozłowiecki, Moja Afryka, moje Chingombe, s. 294;
Serce bez granic, s. 163
[Chingombe, 23 IV 1978] „Ksiądz arcybiskup Milingo nie komunikował się z nami, ale stale chodziły pogłoski, że drugiego księdza tu przyślą. I rzeczywiście z końcem listopada zjechał krajowy kapłan ks. Jan Kalale. Z końcem grudnia został wysłany jednak do Kanady. Dowiedzieliśmy się jednak, że ksiądz arcybiskup Milingo zgodził się na powrót ojca Szuby do archidiecezji i że to on właśnie ma tu przybyć. Czekaliśmy i wreszcie w pierwszych dniach marca ojciec Szuba wrócił do Zambii, ale wtedy właśnie spadł na nas jeden grom za drugim. Najpierw dowiedzieliśmy się, że ojciec Szuba nie tylko nie przybędzie do Chingombe, ale nawet nie będzie pracował w archidiecezji Lusaka, tylko w diecezji Monze”.
A. Kozłowiecki, Moja Afryka, moje Chingombe, s. 296
[Rzym, 1981] „Byłem w Rzymie 13 maja i właśnie wtedy przeżyliśmy straszliwy wstrząs zamachu na Ojca Świętego. Trudno mi wyrazić, co się ze mną działo. Na usta cisnęło mi się pytanie: Dlaczego? Za co? Kogo jego czyny czy słowa zraniły? Odpowiedzi znaleźć nie mogłem, najwyżej tę jedną: Nienawiść jest ślepa, a nienawidzi szczególnie Miłości… Odmawiałem różaniec, błagając, by Ta, której tak bardzo oddanym był synem, wyjednała nam jego życie… Dnia 14 maja wieczorem modliliśmy się, odmawiając różaniec z wielotysięcznym tłumem na placu św. Piotra, prosząc o jak najszybszy powrót do zdrowia i sił. W niedzielę 17 maja byłem znowu na placu św. Piotra, by razem z nim odmówić Regina coeli i wysłuchać skierowanych do nas ze szpitala jego słów. «Modlę się za brata, który mnie postrzelił, i przebaczam…». Włoskim zwyczajem zerwały się oklaski – słowa iście Chrystusowe. Dnia 18 maja pojechałem z ks. kardynałem Rubinem oraz księżmi biskupami z Polski. Sala przyjęć zapchana kwiatami, bo to dzień urodzin Ojca Świętego. Są piękne bukiety i wiązanki polnych kwiatów”.„Nasze Wiadomości” 6/1981, s. 70–72; S.
Cieślak, Kardynał Adam Kozłowiecki, s. 134–135;
A. Kozłowiecki, Moja Afryka, moje Chingombe, s. 309–319
S. Cieślak, Kardynał Adam Kozłowiecki, s. 135;
A. Kozłowiecki, Moja Afryka, moje Chingombe, s. 320
„Siedzę w Chingombe, prawie zawsze sam… Biorę udział w zebraniach rady parafialnej, Papieskich Dzieł Misyjnych oraz ministrantów. No i doglądam swej kapusty, szpinaku, pomidorów i marchewki, bo «pańskie oko konia tuczy», a arcybiskupie oko (choć trzy razy operowane) kapustę tuczy”.
List do K. Drzymały SJ, „Nasze Sprawy” 1/1989, s. 22–23
„Najradośniejszym przeżyciem była dla naszych misji pielgrzymka Ojca Świętego do Zambii… Entuzjazm i serdeczność naszych ludzi (i to nie tylko katolików) przeszły wszelkie przewidywania. Niech wystarczy to, co powiedział speaker Radia Zambijskiego, że żaden z odwiedzających nas zwierzchników innych państw nie spotkał się z tak entuzjastycznym przyjęciem. Inny dodał, że na żadnej politycznej manifestacji nie widziano takich tłumów jak na Mszach św. odprawianych przez Ojca Świętego w Lusace i Kitwe. Teraz pracujemy, żeby z tej pielgrzymki pozostało coś bardziej trwałego niż samo tylko wspomnienie”
List do B. Steczka SJ, „Nasze Sprawy” 2/1990, s. 17–18;
S. Cieślak, Kardynał Adam Kozłowiecki, s. 135–136;
A. Kozłowiecki, Moja Afryka, moje Chingombe, s. 325
[Mulungushi, 26 II 1991] „W lipcu 1990 roku ks. arcybiskup Adrian Mungandu powiedział mi, że z Mulungushi musi być zabrany 88-letni ojciec Froch, bo bardzo ogłuchł, nie ma jednak nikogo na jego miejsce, czy bym tam nie poszedł? Wobec takiej sytuacji musiałem pójść. Od sierpnia jestem więc w Mulungushi, 180 km od Lusaki (i od poczty). Jestem sam, obsługując szkołę średnią braci marystów, siostry służebniczki pracujące w klinice, miejscową quasi-parafię, parafię (bez księdza) w Mukonchi, quasi-parafię w Ghibwe i 3 inne centra mszalne, wszystkie odległe od 15 do 45 kilometrów. Kłopot jest z dojazdem, bo mimo 79 lat mej młodości oczy mi nie dopisują, ludzi ani siebie nie lubię zabijać, samochodu nie mam, jestem zależny od transportu moich owieczek. Jeden przyjeżdża ciężarówką bez hamulców, świateł i baterii, ale prowadzi bardzo ostrożnie, więc jestem pewny, że nie będą potrzebowali lejka, żeby mnie do trumny wlewać. Roboty jest tu bardzo dużo do zrobienia. Rady sobie naprawdę nie daję, bo od czasu do czasu i gdzie indziej mnie wzywają: dwa razy rekolekcje dla salezjanów, bierzmowanie w Mpanshya, Shikaveta, Chimusanya, Kabwe, Chingombe i Chembe, dwie «pogaduszki» dla czarnych sióstr w Lusace, kazanie na «wiecu jezuickim» w Lusace”.
List do prowincjała M. Kożucha SJ,
„Nasze Sprawy” 4/1991, s. 24–26;
A. Kozłowiecki, Moja Afryka, moje Chingombe, s. 329–330
List do S. Żaka SJ, „Nasze Sprawy” 3/1992, s. 20–21;
A. Kozłowiecki, Moja Afryka, moje Chingombe, s. 330
[25 V 1992] „Jak się jest samemu, bardzo trudno się ruszyć, bo jak zostawić placówkę bez księdza? A o zastępstwo bardzo trudno, bo każdy ma roboty powyżej dziurki od nosa. W Chingombe ksiądz Prawica ma wikarego (krajowego) i dlatego jak tylko może, mnie tu zastępuje. Bardzo jestem mu za to wdzięczny, bo Chingombe ma olbrzymi teren do obsłużenia i wiem, że od lipca nie będzie mógł mi pomóc, a właściwie w lipcu i w sierpniu mam konieczne wyjazdy: Konferencja Biskupów Zambii (tydzień), rekolekcje dla diakonów w całej Zambii przed święceniami kapłańskimi (tydzień plus jeden dzień na wyjazd i drugi na powrót), a w sierpniu pełne dwa tygodnie na «wiec» Biskupów z 7 krajów wschodniej Afryki (Sudan, Etiopia, Uganda, Kenia, Tanzania, Malawi i Zambia i w dodatku jeden Biskup z Seszeli).
Szkoła miała od Wielkiego Czwartku wakacje, więc w Niedzielę Wielkanocną miałem tu tylko Mszę św. dla parafii, po której wzięli mnie do Mukonchi 25 km, gdzie miałem prawdziwą uciechę. Ludzie nie mogli się pomieścić w kościele (miesiąc temu wykradli mi w nocy 3 drzwi z ramami). Mszę św. późno zacząłem, bo wielu było do spowiedzi, ludzie pięknie śpiewali, ale po Komunii św. zaczęli tańczyć i śpiewać, a raczej wrzeszczeć na całe gardło, a ja czekałem, żeby Mszę św. przecie zakończyć, zaczęło się już robić ciemno, a byłem już nieco zmęczony, więc starałem się ich w końcu przekrzyczeć «Natulombe!» (Módlmy się!), co po pewnym czasie z pewną trudnością mi się udało. Odmówiłem zatem ostatnią modlitwę, pobłogosławiłem ich i zakończyłem Mszę św., spakowałem swoją walizkę mszalną i ponieważ było już bardzo późno, wróciłem do siebie do Mulungushi…
W Chibwe byłem w pierwszą niedzielę maja, także po odprawieniu jednej Mszy św. w Mulungushi. Katechista mi zapowiedział, że po Mszy św. mam wyegzaminować 40 katechumenów, którzy mają być ochrzczeni za moim następnym pobytem, to jest w pierwszą niedzielę czerwca. Byłbym może dał radę, ale tutaj znowu ludzie tak się rozśpiewali, że Msza św. skończyła się dopiero po półtorej godziny. Np. «Gloria» śpiewali (naturalnie w cibemba) tak długo, że ja potrafiłbym je przynajmniej pięć razy odśpiewać moim orlim głosem, a «Baranku Boży» to samo, nawet jeszcze dłużej. Zaraz po Mszy św. zabrałem się do egzaminowania, ale wyegzaminowałem tylko 26, resztę musiałem zdać katechiście, bo ten młodzieniec, co mnie swoją dryndą przywiózł, nalegał na powrót, bo po odwiezieniu mnie miał jeszcze zawieźć kogoś innego do Kabwe 30 km, a już się mocno ściemniało. Naprawdę jednak podziwiam tych ludzi, że tak się trzymają, mimo że księdza mają tylko raz na miesiąc i to najwyżej na 4 lub 6 godzin. Ogromną zasługę mają w tym nasi katechiści i kierownicy modlitw, bo są podzieleni na mniejsze grupy, zbierające się przynajmniej raz na tydzień. O wiele więcej trzeba by się im poświęcić, niestety nie mam czasu ani możności”.
Rękopis, Archiwum Prowincji
Południowej Towarzystwa Jezusowego
[Mulungushi, 11 VII 1992] „Byłem w Polsce, niestety na bardzo krótko, od 17 czerwca do 4 lipca. Goniłem jak pies z wywalonym językiem z miejsca na miejsce. Wyświęciłem ośmiu naszych kapłanów i czterech diakonów, poświęciłem nowy kościół w rodzinnej parafii, składałem zeznania dla procesu beatyfikacyjnego p. Stanisława Starowieyskiego i ks. A. Zawistowskiego (zmarli w Dachau), wyduszono ze mnie wywiady dla «Gościa Niedzielnego» i dla radia, bo to chyba ostatnia wizyta w Polsce. Wrażenia były i miłe, i przykre. Do miłych zaliczam przede wszystkim to, że podczas gdy poprzednio urzędnicy, z którymi miałem do czynienia w różnych miejscach, byli zawsze «poprawni», ale chłodni, teraz byli swobodni i przyjaźni. Do przykrych jednak zaliczam po pierwsze demonstrację, jaką przedstawiono w telewizji przeciw otwarciu domu dla dzieci zarażonych wirusem HIV, podczas gdy toleruje się pornografię, która oburza nawet Afrykańczyków. Jedna osoba (rodzaju żeńskiego) wyglądała jak opętana furią, wykrzykując, że nawet komary pozarażają ludzi wirusem HIV i nabawią ich choroby AIDS. Po drugie, przykry był widok frontu kościoła ojców kapucynów w Lublinie, obrzucony chyba smołą, oraz napisy: «Tu kłamią» i «Niech żyje anarchia».
Tutaj przechodzimy bardzo poważny kryzys. Straciliśmy sześciu księży, a dostaliśmy tylko dwóch. Trzej polscy księża diecezjalni wrócili do swoich diecezji (dwaj przybyli), jeden krajowy zdrowotnie całkowicie «wysiadł», a dwaj «odeszli do cywila». Przed samym wyjazdem do Polski dostałem zawiadomienie, że 1 listopada mam się przenieść na misję Mpunde, a na moje miejsce ma przyjść jeden ksiądz krajowy, tymczasem ten ksiądz ciężko zachorował i na razie bardzo wątpliwe, czy będzie tu mógł przyjść. Żniwo wielkie, ale robotników ubywa”.
List do J. Grochalskiego SJ, „Nasze Sprawy” 9–10/1992, s. 24;
A. Kozłowiecki, Moja Afryka, moje Chingombe, s. 332
[Mpunde, 29 III 1993] „Od 18 grudnia jestem na misji Mpunde. Trochę chorowałem (zapalenie płuc), ale «przeszło». Tu brak ludzi, pełno dziur, nawet zapchajdziurów brak. Mówią, że mam charyzmat na zapchajdziurę, z czego jestem dumny. W ciągu 4 lat już czwartą dziurę zapycham.
Naszym zadaniem jest pomagać, by mądrych i uczciwych było jak najwięcej. Robimy, co możemy, czasem nam się udaje, czasem nie. Mój proboszcz ks. Jan Krzysztoń z archidiecezji lubelskiej grzmi, prosi, zachęca, a teraz jest okropnie zajęty akcją pomocy dla głodujących wskutek katastrofalnej posuchy w zeszłym roku. Ja pomagam w pracy duszpasterskiej, odprawiam Mszę św., nudzę kazaniami, siedzę w konfesjonale, przeważnie bezrobotnie, bo i tutaj «nowinki» wciskają się z «bardziej postępowych» krajów, że grzechów się przecież nie popełnia, a Pan Bóg jest rozumniejszy niż ten głupi ksiądz, co tam siedzi i tymi «drobiazgami» się przejmuje. Dzięki Bogu, nie wszyscy mają takie mądrości w głowie. Modlimy się, by ludziska nie postradali największego (po łasce Bożej) daru, jaki Pan Bóg daje człowiekowi – zdrowego chłopskiego rozsądku. Wtedy nawet demokracja będzie bezpieczniejsza!”.
List do F. Bargieła SJ, „Nasze Sprawy” 5–6/1993, s. 30–31;
A. Kozłowiecki, Moja Afryka, moje Chingombe, s. 333–334
Dużo trudności sprawia nam też sekciarstwo. Mnożące się obecnie różne sekty pociągają głównie zbiorowo-emocjonalnym przeżywaniem wiary, wzbudzonej przez indywidualnie interpretowane teksty Pisma Świętego. U niektórych zauważa się prostą i szczerą wiarę, ale u innych – agresywność zwłaszcza wobec Kościoła katolickiego. Dawniej potępialiśmy wszystkich inaczej wierzących jako «heretyków», dziś w imię Prawdy musimy starać się przeciwdziałać temu w bardziej pozytywny sposób, przede wszystkim umacniając naszych wiernych w wierze, przywiązaniu do Kościoła i szacunku dla niego. Niestety, utrudniają nam to zadanie wciskające się i tu «nowinki», własne opinie niezgodne z nauką Kościoła, głoszone przez dysydentów. To tylko niektóre nasze problemy”.
„Niedziela” 37 (1994), nr 22, s. 8–9;
A. Kozłowiecki, Moja Afryka, moje Chingombe, s. 334–335
[Mpunde, 19 I 1995] „Mamy do obsługi 25 stacji filialnych, odległych od misji od 15 do 130 km. Nie pozwalają mi prowadzić samochodu, bo po trzech operacjach oczu widzę na odległość wszystko podwójnie, nawet jak jestem trzeźwy, więc tylko 14 zdołałem jako tako obsłużyć. Miałem kłopot z wodą, bo dwie pompy «wysiadły», kucharz ciężko chorował. Przełożona miejscowych sióstr koniecznie chciała mi gotować, ale broniłem autonomii ducha; sam sobie gotowałem zupkę z paczuszki, do której wrzucałem kiełbasę i miałem dwa dania!…
Ludność tu trudna, mieszanina szczepów, Kościołów i sekt, mających swoje wpływy. Wielu pastorów jest w rządzie, dominują w radiu i telewizji. Prezydent już trzeciego «ewangelistę» zaprosił z Ameryki. Jedne sekty są rozumne i uczciwe, niektóre agresywnie antykatolickie. Będą kłopoty”.
List do M. Kożucha SJ, „Nasze Sprawy” 2–3/1995, s. 29–31;
A. Kozłowiecki, Moja Afryka, moje Chingombe, s. 336–337
[Mpunde, 19 VII 1995] „Ksiądz arcybiskup Lusaki Adrian Mungandu całkiem niepotrzebnie wstąpił w ślady Ojca Świętego. Nie wiem, po co się przewrócił i złamał coś w biodrze. Już 5 miesięcy jest unieruchomiony, zatem prosił mnie, żebym podjął się bierzmowania w północnej części archidiecezji, a do południowej deleguje w tym celu swego wikariusza generalnego ojca Bronisława Kondrata. Na terenie misji w Mpunde, oprócz samej misji, bierzmowałem już w Chilumba i Butwa; czeka na mnie jeszcze Chimwala, Imansa i jeszcze coś. Poza misją miałem bierzmowanie w Kabwe, a z południowej części archidiecezji «nadusił» mnie ksiądz Klimosz i bierzmowałem w Chilanga, a teraz prosi mnie ojciec Michał Szuba, bym przyjechał do Kasisi, bo ludzie na bierzmowanie chcieliby zobaczyć «coś» fioletowego, a przynajmniej «coś» w mitrze.
Odbija się to wszystko na mej własnej pracy na misji w Mpunde, która jest moim pierwszym obowiązkiem, jak również w świadczeniu pomocy księdzu Krzysztoniowi, który ma o wiele za dużo roboty na głowie, a ja co pewien czas wyjeżdżam. W lipcu przez tydzień muszę być w Lusace na Konferencji Biskupów. We wrześniu Ojciec Święty przyjeżdża na 3 dni do RPA na oficjalne zamknięcie Synodu dla Afryki, z ogłoszeniem adhortacji apostolskiej, zawierającej rezolucje synodalne. Biskupi zambijscy mają być na ten czas w Johannesburgu. A potem trzeba będzie zabrać się do wprowadzania w nasze życie i naszą pracę wskazówek Ojca Świętego i Synodu. A problemy omawiane na Synodzie były nie tylko ważne, ale i skomplikowane”.
A. Kozłowiecki, Moja Afryka, moje Chingombe, s. 337–338;
„Misje Dzisiaj” 16 (1997), nr 5, s. 19;
I. Kadłubowska, Od hrabiego do misjonarza. Adam Kozłowiecki TJ.
Życie i dzieło, Warszawa 2002, s. 151
KARDYNAŁ
[1998, fragment listu do Jana Pawła II] „Wyznaję Tobie, Ojcze Święty, że zostałem całkowicie zaskoczony tą wiadomością, z trudem przyszło mi zrozumieć i uporządkować myśli, które w wieku 87 lat oczywiście zajęte są innymi problemami. Z ucałowaniem ręki i stóp Waszej Świątobliwości i z głęboką wdzięcznością przyjmuję ten znak zaufania, a przede wszystkim jako znak uznania dla każdego prostego misjonarza służącego z woli Bożej Kościołowi oraz biednym, a nieznającym Ojca braciom i siostrom. Nauczono mnie, co to znaczy być zakonnikiem-jezuitą, nauczono mnie potem, co to znaczy być kapłanem, a teraz muszę się nauczyć jeszcze, co to znaczy być kardynałem, bo tego mnie nie nauczono”.
Cz. Drążek, Misjonarz kardynałem, ,,L’Osservatore Romano”
wyd. pol., 19/1998, z. 3, s. 51–52;
S. Cieślak, Kardynał Adam Kozłowiecki, s. 149–150
[1998] „Ojciec Generał Kolvenbach ufundował mi wszystkie przepisane «purpury», a o. Steczek uznał nawet moje normalne umundurowanie za niegodne Kardynała i zmusił do nowych koszul i garnituru, nawet nowej pary butów, prawdopodobnie, żebym wyglądał więcej na Kardynała, a mniej na Buszmena”.
„Majdańszczyzna” 80/1998, s. 3;
I. Kadłubowska, Od hrabiego, s. 325
K. Tomasik, Odszedł Książę misjonarzy,
„Wiadomości KAI” 40/2007, s. 3
[Mpunde, 2001] „Jest nas tylko dwóch na Misji: mój proboszcz, ks. kanonik Jan Krzysztoń, obsługujący 37 «stacji zewnętrznych», oddalonych w promieniu ponad 150 km od Misji (do niektórych jest bardzo zła droga), no i ja jako wikary, który nie bardzo do roboty się nadaje, bo samochodu nie prowadzę z powodu kiepskich oczu, więc jak jestem konieczny, to ktoś musi mnie zawieźć (tego roku miałem bierzmowanie w jedenastu centrach). Ale na samej Misji nie jestem bezrobotny (chyba jak zasiądę do konfesjonału, ale wtedy przynajmniej brewiarz spokojnie sobie odmówię).
Mam sobie powierzone siostry krajowe i ministrantów. Najwięcej czasu jednak zabierają mi niekończące się pukania! Szkoła zbudowana przez Misję została ponad 20 lat temu objęta przez rząd, ale tego roku nagle oddano ją naszym siostrom jako szkołę średnią tylko dla dziewcząt. Chłopcom kazano szukać sobie miejsca gdzie indziej. Większość przyjęto do rządowej szkoły w Kabwe (ponad 40 km stąd), co ogromnie powiększyło koszty.
Rodzin na to nie stać – zaczęły się pukania do mnie… Ludzie tu są biedni, dzieci bardzo biedne. Bez opłaty nie są przyjmowane ani do szkoły, ani nawet do kliniki w razie choroby lub zranienia. Brudny chłopak miał ropiejącą ranę nad górną wargą i siedem wrzodów na nogach. Mówię mu: «Idź do kliniki». «Nie mam pieniędzy» – odpowiada… Ale przypomniałem sobie, że nauczyłem się czegoś na tych wakacjach, na które zaprosił mnie niejaki pan Adolf Hitler do Auschwitz i Dachau. Zabrałem chłopaka do siebie, rany i wrzody po swojemu opatrzyłem. Przychodzi na zmianę opatrunków co drugi dzień, a po wioskach rozeszła się wiadomość, że na Misji jest znachor, a może i czarownik, któremu się nie płaci, nawet czasem coś da. Ludzie zaczęli się schodzić. Obecnie zabiera mi to godzinę, czasem nawet dwie. Bardzo na tym cierpi korespondencja, która się od trzech «poczworzyła»”.
Misjonarz, „Posłaniec Serca Jezusa”,
Chicago, 85 (2001), nr 3, s. 22–23
Koniec
Wybrał i opracował
prof. dr hab. Ludwik Grzebień SJ