SZKOŁA RADIOWA W NAKABWE
Następnego dnia pojechaliśmy do szkoły misyjnej w Nakabwe. Wprawdzie rok szkolny jeszcze się tam nie zaczął, ale ojciec Andrzej chciał wymienić zużyte akumulatory, by po wakacjach szkoła radiowa sprawnie mogła funkcjonować. Mijany pejzaż był niesamowity. Suche trawy, suche drzewa, sucha ziemia. Czasami po drodze ni stąd, ni zowąd wyrastały jakieś zabudowania, ale bez wiosek – to tu, to tam, po europejsku bez żadnej logiki. Koło domów biegające dzieci albo bawiące się na pomysłowej huśtawce zrobionej z suchego konara wsadzonego między uschłe drzewo. Dzieci szczęśliwe, mimo że bose, umorusane, bez zabawek, drogich ubrań. Będąc tam, po raz kolejny upewniałam się, że szczęście jest bardziej stanem umysłu niż rzeczy zewnętrznych.
Wszyscy mijani po drodze tubylcy na samochód Radia Chikuni i ojca Andrzeja reagowali bardzo entuzjastycznie i przyjaźnie – i ci przy wybudowanych przez misjonarzy studniach, i ci wyrabiający w lesie cegły z gliny, i ci z przydrożnego „sklepu” zrobionego z czterech pali, przykrytego suchą trawą i matami.
Nakabwe. Stoi budynek. Jedna klasa plus pokój nauczycielski z dziurawym dachem, biurkiem, jednym krzesłem i półką na podręczniki. Dla tutejszego nauczyciela wystarczy, jednak z mojej perspektywy, patrząc okiem belfra z 15-letnim stażem, ubogo, bardzo ubogo…
Spotkanie z nauczycielem i jego rodziną było bardzo sympatyczne. Kiedy ojciec Andrzej wykonywał drobne naprawy w szkole, my z Henrykiem oglądaliśmy typowe obejście zambijskiej rodziny – domek do spania, kuchnia, prysznic, toaleta i zagroda dla zwierząt. Po całym obejściu plątają się zrelaksowane kozy, kury, perliczki i świnie, szukając kawałka cienia na odpoczynek. Spichlerz na kukurydzę stoi na drewnianych palach, by chociaż trochę ochronić ziarno przed intruzami.
Między tym wszystkim dużo dzieciaków. Niektóre wystraszone i nieśmiałe, chowają się za drzewa i zagródki, inne bardziej odważne nawiązują dialog. Po niedługim czasie już „się znamy” i zaczyna się koncert. Z jednego „domku” dzieci wynoszą zrobioną przez siebie perkusję – istne cudo! Stare, zdezelowane bębny (widać, że przebyły długą drogę), z naciągniętymi workami po nawozach? A może po kukurydzy? Dzieci bardzo muzykalne, grają naprawdę nieźle. Rytmy zupełnie inne niż u nas. Następuje wymiana, Henryk siada za perkusją – też sporo potrafi w tej dziedzinie. To było chyba obopólne ubogacenie.
Po koncercie zaproszenie na obiad… Dostaliśmy nshimę, czyli kukurydziane ciasto (mój tato robił coś takiego w domu z grysiku, jak jechał na ryby). Nshimę zjada się tylko prawą ręką. To było dla mnie trudne, bo nie znoszę jeść rękami i w domu nawet kurczaka jem nożem i widelcem, ale dałam radę. Do tego kozina – przyrządzenie jej nie przypominało znanych mi z Europy smaków, ale gościnność mieszkańców była ogromna. Czas spędzony w Nakabwe upłynął bardzo miło, a na odjezdnym ojciec Andrzej dostał w dowód wdzięczności… koziołka. Meczał całą drogę związany na pace z tyłu samochodu, ale zabrać trzeba było, żeby mieszkańców nie urazić.
Jadąc, mijamy jeszcze wałęsające się stada bydła, które lekko tu nie mają, bo same muszą się wyżywić. Nikt im tu siana do żłobu nie nałoży, a trawa o tej porze roku przypomina naszą słomę. Idą powoli jedna za drugą, wychudzone, z cielętami pod nogami, uśpione chyba tutejszym słońcem. Trudno odróżnić z daleka byki od krów, bo mleka prawie nie mają i wymion nie widać. Pomijając rasę, która zdecydowanie nie przypomina polskiej krowy, ja i tak zawsze starałam się obchodzić je z daleka (były wszędzie), nie dowierzając „łagodnemu usposobieniu”. Wspominając z dzieciństwa wakacje na wsi, krowa była zawsze duża, silna, niebezpieczna, a rogi miała nie od parady. Wielokrotnie widziałam, jak bez bata trudno je było opanować.
TRUDNE SPOTKANIE
Czytaj dalej …